20 lat wolności
Premier i prezydent na osobnych uroczystościach świętowali 20 lat wolnej Polski, w Sejmie i Senacie politycy wciąż darli koty, przeciwko Unii Europejskiej manifestowali związkowcy i niezadowoleni ogólnie ze wszystkiego, a w barach wznoszono Toasty za Wolność. Z jednej strony polityczna żenada świadcząca o małostkowości polskich dygnitarzy, z drugiej strony esencja wolności – a więc, co kto lubi, to robi. Wolność to jednak czy anarchia? Tak źle jeszcze nie jest.
Dzisiaj w „Pejzażu polskim” o wolności pełną gębą i na przestrzeni tych dwudziestu lat. Okrągłe rocznice zawsze skłaniają do pochylenia się nad tematem, do jego dogłębnej analizy, do refleksji. Niestety z taką procedurą nie mam ochoty się mierzyć, dlatego o 20. latach wolności porozmawiamy subiektywnie i po ludzku. Na początek wspomnień czar albo smutny powrót do przeszłości, czyli jak to przed 1989 rokiem było. Byłoby wielkim kłamstwem mówienie, że od maluśkiego walczyłem o wolność, o demokrację, o kapitalizm. Nie walczyłem, bo z racji wieku nie mogłem. Nie byłem wówczas osobą pełnoletnią, nie byłem nawet postacią świadomą swoich obywatelskich praw. Ówczesną rzeczywistość postrzegałem z perspektywy znajdującej się na poziomie ok. 1,5 metra nad ziemią i przyznam, że nie zachwycała mnie. Nie mogłem pojąć, że amerykańscy policjanci w serialach mają wielkie pojazdy, a moi rodzice podróżują dwudrzwiowym maluchem. Dziwiło mnie również to, że ów pojazd posiadał silnik w „tyłku”, a nie jak każdy szanujący się pojazd – z przodu. Dziwiło niewiele rzeczy, wiele z nich, niestety, stanowiło też swoisty folklor codzienności. Podnajmowanie mnie w kolejkach za kawą. Wystarczyło zmieniać nieco miny, czasem pozbyć się odzienia, stanąć przy sąsiadce i korzyści już płynęły. Nieznana mi sąsiadka dostawała dodatkową kawę, ja 20 ówczesnych złotych w monecie na lody. Brzmiało fajnie, ale najbliższy automat z lodami włoskimi znajdował się poza moim zasięgiem. W dodatku często był popsuty, a Sanepid straszył wtedy salmonellą. Pieniążki jednak miałem. Nie wiedziałem tylko, na co je wydać, bo z zabawkami był problem, ojca w zakupie benzyny nie mogłem wspomóc, bo ta była na kartki. Inna sprawa, że kolejki na stacjach sięgały kilku kilometrów, a stanie w nich nie gwarantowało „zalania” baku. Nie mogłem wydać tych pieniędzy na super słodycze, bo takie udawały wówczas wyroby czekoladopodobne. Rarytasem była Woda Grodziska o smaku pomarańczowym. Gazowana, w ciężkiej butelce. Nieraz wracając ze sklepu zahaczyłem nią o schody i było po oranżadzie. Pamiętam, że po najlepsze mięso należało jechać do babci na świniobicie, że najlepszą kaszankę i białą kiełbasę robił pan Waldek (nie wiem, co się dzisiaj z nim dzieje). Pamiętam, że banany po raz pierwszy zobaczyłem w sklepie w Świnoujściu, niedaleko portu. Tam też po raz pierwszy zobaczyłem ambulans marki Mercedes. Karetki zawsze, bowiem kojarzyły mi się tylko z Nyskami lub dużymi fiatami kombi. I nagle, Szanowni Państwo, wszystko to zniknęło. Sklepy zostały zalane wszelkiego rodzaju kolorowymi wyrobami, wokół nich, na wolnych placach rozstawiali się handlarze, którzy serwowali wszystko, co sami kupili za Odrą. Pojawiło się wielu Rosjan, często żołnierzy, którzy sprzedawali hełmofony, noktowizory. Ponoć można też było kupić broń. Nigdy jednak na własne oczy kałasznikowa na ryneczku nie zobaczyłem. Chociaż bardzo chciałem. Pojawił się jeszcze jeden problem – szalejąca inflacja. Kostka masła osiągała astronomiczne ceny, a wartość pieniądza była żadna. W telewizji natomiast brylował niejaki Leszek Balcerowicz. Dzisiaj chwalony, dzisiaj wynoszony na ołtarze cudu polskiej gospodarki. Ale wtedy liczba jego zwolenników była niewielka. Zły czas transformacji ustał. Odzyskana przez prawicę wolność stała się dla niej ciężarem, a ówczesna klasa polityczna pokazała, że nie jest w stanie rządzić krajem. Na prawicy toczono kłótnie, szarpano się o stołki, liczba partii w Polsce była potężna. Folklor polityczny kwitł i miał się bardzo dobrze. Było i śmiesznie, i tragicznie. Pamiętajmy jednak, że mieliśmy prawo zachłysnąć się demokracją. To przecież jeden z jej fundamentów – wolność zrzeszania się, wolność wypowiedzi. Na szczęście demokracja długo dziką nie była i w jakiś sposób udało nam się ją opanować. Najważniejsze, że przestaliśmy popadać w skrajności. Choć jak dzisiaj patrzę na zakusy pseudopolityków, to nie wiem, czy nie szykuje nam się powtórka z rozrywki. W eterze pojawiły się nowe stacje, na domach instalowano setki talerzy, a niemieckie programy atakowały młodzież i starszych. Pojawiło się MTV i więcej do szczęścia dorastającym wtedy ludziom nie było potrzeba. Polska stała się normalna, nie dzika, cywilizowana. Instytucje publiczne zaczęły nadrabiać zaszłości z minionej epoki, spółdzielnie mieszkaniowe budowały parkingi, bo samochodów lawinowo przybywało. Zaczęto budować nowe, ładniejsze, przyjemniejsze bloki. Bez azbestu, nie z wielkiej płyty. Pojawiło się więcej uczelni, szkół, zaczęliśmy się uczyć języków obcych. Zrobiło się normalnie. A politycznie? Jeszcze nie. Na szczęście Polacy okazali się mądrzejsi i zaradniejsi od rządzących. Dlatego 4 czerwca będzie zawsze naszym, tylko naszym świętem, którego nie pozwolimy popsuć rządzącym, toczącym w imię partykularnych interesów swoje wojenki. 20 lat temu obaliliśmy swój „mur”. Dla młodego pokolenia, to już fikcja, to już kartka z podręcznika historii. Dzisiaj moja córka nie jest w stanie pojąć, że kiedyś oglądało się dwa programy w telewizji, w kolorze czarnym i białym, że nie było Hannah Montana, że MTV nie grało, że muzyki słuchało się z taśm, że telewizory nie miały pilotów, a na samochód czekało się latami. Nie pojmuje tamtej rzeczywistości i szczerze mówiąc, nie chcę, by kiedykolwiek miała tę wątpliwą przyjemność ją pojąć. Szanowni Państwo, zdrówko za te 20 lat!