Podziel się   

Felietony Pokaż wszystkie »

Opublikowany: 2012-05-06 12:45:12 · Czytany 6850 razy · 2 komentarzy
Nowszy Starszy

Ciotki

W życiu małego Roberto liczyła się tylko babka Marisol i ciotki, siostry ojca: Esmeralda i Carmela. Życie tych trzech kobiet kręciło się wokół jego pieluch, kaszek, pierwszego zęba, szczepionek przeciw czyhającym wszędzie chorobom, pierwszego wypowiedzianego słowa, pierwszego kroku postawionego w ogrodzie babki, pierwszego dnia w przedszkolu, pierwszej komunii i pierwszej oficjalnej dziewczyny, którą z dumą przedstawił ciotkom, ukazując w wielkim uśmiechu przerwę po zębie. Ciotki były zawsze, na każdy płacz, kaszel i na każde zawołanie, podtykające pod nos jedzenie, kochające i tulące do snu. Nawet gdy podrósł już na tyle, że mógłby się zastanowić, dlaczego te dwie kobiety nigdy nie wyszły za mąż i nie urodziły własnych dzieci, nie zrobił tego, bo ciotki tak wrosły w jego życie, że odejście którejś z nich byłoby po prostu nie do zniesienia. Życie bez empanadas Carmeli, bunuelos Esmeraldy i ślepej miłości babki Marisol byłoby pozbawione radości i beztroski, w jakich wyrósł chłopak. Ciotki zastępowały chłopcu i matkę i ojca, który poszedł precz zanim Roberto skończył dwa latka. Odszedł od żony z czarnymi jak smoła oczyma i włosami jeszcze czarniejszymi, długimi, którymi Roberto uwielbiał się bawić jako malec. Porzucił też syna, którego uwielbiał, obowiązki i życie pozbawione romantyzmu...

Ojciec Roberto był bowiem niespełnionym artystą, którego reszta świata po prostu nie rozumiała. Dusza mu łkała na samą myśl o wstawaniu co rano z łóżka i jak koń w kieracie dreptaniu do pracy, by zarobić na rodzinę. Ojciec Roberto był mężczyzną niepospolitym w swoim własnym mniemaniu – ognistym brunetem z uwodzicielskim wąsikiem nad górną, pełną wargą, czarnymi, lekko falującymi włosami i oczami w których „topiły się” jak w obłędzie kolejne kobiety jego życia. Matka Roberto była jedną z tych, co utopiły się na amen. Powalona na kolana jego nieodpartym urokiem, szybko przekonała się o złudności jego westchnień i miłosnych uniesień, które minęły tak szybko, jak zeszłoroczny śnieg w Chicago. Ojciec bowiem stworzony był do miłości jak wielcy kochankowie, których życiorysy recytowane na pamięć były jego jedynymi przeczytanymi książkami. Uciekł więc, zostawiając siostrom w spadku i syna, i „kobietę swojego życia”, która wkrótce podążyła śladem niewiernego kochanka, by zniknąć w otchłani wielkiego kraju i nigdy się już nie pojawić w życiu Roberto. Miłość ciotek rekompensowała chłopcu wszystkie miłości świata. Wychowywany przez trzy kobiety, doskonale rozumiał ich naturę i szybko nauczył się manipulować ich słabym punktem – uczuciem.

Wiele słońc musiało utonąć w jeziorze Michigan, by z małego chłopca, jak z poczwarki motyl, wyrósł piszczący mutacją nastolatek z czarnymi jak smoła oczyma swojej matki i zawadiackim uśmiechem swego ojca. Nie licząc kilkudziesięciokrotnie rozbijanych kolan oraz niezliczonych guzów, podartych spodni i wybitego zęba, chłopak nie sprawiał większych kłopotów. Czasami tylko spoglądał daleko w noc, podkładał obie ręce pod głowę i myślał o matki czarnych włosach i zawadiackim wąsiku ojca. Może czasami, gdy księżyc patrzył nocnym okiem z granatu niebios, Roberto tęsknił za błyskiem białych zębów ojca, gdy ten śmiał się, podnosząc syna do góry.

Gdy zmarła babcia Marisol, 16-letni Roberto, ubrany w pierwszy swój dorosły garnitur, połykając łzy siedział w domu pogrzebowym z gromadą kuzynek i kuzynów. Babka Marisol była powszechnie znaną osobą w dzielnicy i ludzie nie mogli pomieścić się w holu, przybywając tłumnie, żeby ją pożegnać.

Dzień był przepełniony duszną wonią kwiatów i skwarem lata. Drzwi wyglądały jak bramy niebios, a przy ich otwarciu do dyskretnie przyciemnionego wnętrza wpadały natrętne snopy światła. Roberto wraz z kuzynostwem siedział w hallu czekając na żałobników i gdy tak siedział, obserwował spod spuszczonej głowy falujący biust kuzynki Veroniki, która oddychała tuż tuż, ocierając się mimochodem o jego ramię. Pękająca w szwach biała bluzeczka Veroniki opinała jej młode piersi, dojrzałe jak dwie kantalupy. Przygryzł wargę, by odpędzić grzeszne myśli, gdy Veronika w przypływie współczucia przytuliła go do tejże dojrzałej piersi.

Czy mógł był sobie wymarzyć lepsze ukojenie bólu po stracie babki? Prawdopodobnie, nawet w najśmielszych snach, nie. Szloch nieoczekiwanego zupełnie szczęścia wyrwał się z jego piersi, na co Veronika zareagowała czulszym jeszcze uściskiem. Nos Roberto znajdował się dokładnie w przerwie pomiędzy jej dwoma dorodnymi piersiami, pachnącymi tak słodko, jak tylko pachnieć może młodość dojrzała niczym wspomniane kantalupy.

Do pełni szczęścia brakowało tylko czarodziejskiej różdżki, za pomocą której zniknęliby żałobnicy, dom pogrzebowy, a babcia Marisol stałaby w kuchni robiąc tamales. Roberto natomiast i kuzynka Veronika leżeliby na łące wśród tych wszystkich kwiatów pachnących duszno i upojnie, upojnie, upojnie...

Veronika właśnie pochylała się nad leżącym w trawie Roberto, gdy snop światła przeniknął jej postać i coś w rodzaju imadła poderwało jego ciało z kwiatów i traw zielonych, ściskając go i całując dramatycznie po włosach i rozgrzanych policzkach. Oślepiony tym snopem światła, Roberto, brutalnie wyrwany z pogranicza jawy i snu, mrugając powiekami, powoli powracał do smutnej rzeczywistości, w której babcia Marisol wcale nie robiła tamales, a jego, zamiast kuzynki Veroniki, całował jakiś szalony człowiek, którego na dodatek widział pierwszy raz na oczy. Ale zaraz... twarz wydawała się coraz bardziej znajoma. Ten zawadiacki wąsik, z lekka już wyleniały co prawda... Była to jego twarz, tylko starsza... Twarz dawno niewidzianego ojca.

„Roberto! Synu!” – nie wypuszczając go z żelaznego uścisku wydyszał dramatycznie mężczyzna, zwracając uwagę wszystkich zebranych w kaplicy. Szmer zdziwienia i zamieszanie sprowadziły na miejsce zdarzenia zapłakane Carmelę i Esmeraldę, które w osłupieniu obserwowały scenę powitania.

„Carmela! Esmeralda! – Rozkładając ramiona zagarnął stojące jak wryte, zmęczone upałem, zapłakane dwie samotne kobiety. – Siostry moje!” Stał tak, ściskając je i całując, by w nagłym olśnieniu odepchnąć i, przedzierając się przez tłum gapiów, ruszyć w kierunku ołtarza. „Mamma! Mamma!” – ukrył twarz w dłoniach i, szlochając, rzucił się w stronę katafalku, na którym stała przybrana kwieciem trumna z kobietą o złotym sercu, która wydała na świat syna łajdaka, obiboka i dziecioroba. Żałobnicy przesunęli się jak chmara pszczół w kierunku ołtarza, obserwując ciekawie szlochającego nad szczątkami matki Marisol playboya, który, ku ponownemu zdziwieniu gawiedzi, odwrócił się w stronę drzwi. Stała w nich posłusznie trójka dzieci od 3 do 9 lat. Tłum przeniósł wzrok z dzieci na playboya, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Gromadka posłusznie, choć opornie, podreptała do katafalku.

„Mamma! Wybacz synowi marnotrawnemu! – tu przycisnął dzieci do piersi. – Oto twoje wnuki!” Spojrzał na nieboszczkę, jakby szukał u niej aprobaty, po czym chwycił najmniejsze z dzieci i podniósł tuż do jej umalowanego lica. Dziecię pisnęło przeraźliwie, kopiąc go w podbrzusze, na co playboy syknął z bólu i z niecierpliwością pchnął malca precz. Dwójka pozostałych dzieci cofnęła się wystraszona od katafalku i babki nieboszczki „z odzysku”. Tłum żałobników zachichotał, a Carmelę i Esmeraldę zalała krew ognista pokoleń Meksykanów i Kolumbijczyków. Carmela chwyciła pod mankiet playboya i z całą siłą pchnęła go w kierunku zakrystii, by tam, w prywatności, dać upust swojej wściekłości. Przez tłum przeszedł szmer. Tymczasem obie siostry w dość niewybrednym języku wytłumaczyły swojemu bratu, jaki mniej więcej stosunek mają do jego osoby i gdy ani jedna sucha nitka nie pozostała na grzbiecie marnotrawnego, siostry poprawiły żałobne stroje i wyszły zaczerpnąć powietrza. Gdy właśnie miały pociągnąć za klamkę, z cienia wyłoniła się nieśmiało sylwetka dziewczyny z dość pokaźnym brzuchem, podpierająca się o ścianę.

Brzemienna poprosiła słabym głosem o wodę. Carmela znająca lepiej hiszpański podeszła do niej i podtrzymała kobietę, podczas gdy Esmeralda pobiegła do toalety po wodę, przepychając się przez tłum żałobników. Roztrzęsiona, spojrzała na czerwoną twarz spoconej kobiety w lustrze i stała tak chwilę, patrząc na siebie w dzień pogrzebu swojej matki. Woda przelała się z plastikowego kubka i ochłodziła ręce, odrywając ją od przykrych myśli. Esmeralda poprawiła włosy i pociągnęła za klamkę, wchodząc znowu w duszny zapach kwiatów i wielość ludzkich spojrzeń. Dużo by dała, żeby ten dzień dobiegł końca, bo, odpuść Panienko z Guadalupy, w powietrzu czarta czuć! I tu znak krzyża zrobiła bogobojnie.

Przedarła się z powrotem w stronę drzwi, które po raz kolejny otworzyły się z impetem i stanęła w nich jak anioł zemsty Carmela. Ruszyła, potrącając zdziwioną Esmeraldę, prosto do katafalku, przed którym na kolanach żałość po matce Marisol wylewał marnotrawny brat. Esmeralda osłupiała, a tłum wydał okrzyk zgrozy, gdy Carmela chwyciła najbliższy wieniec i jęła okładać łajdaka na oślep. Esmeralda nie była pewna w którym kierunku biec z pomocą; brzemiennej kobiecie czy bratu, który byłby niechybnie dokonał żywota pod razami wieńca, gdyby nie żałobnicy, którzy rzucili mu się z odsieczą.

W sączących się przez witraże promieniach sierpniowego słońca, smagany czerwonym kwieciem, z resztkami łodyg i asparagusowych piórek we włosach, podstarzały „Don Juan De Marco” wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Carmela, trzymana za ręce przez dwóch odświętnie ubranych mężczyzn, oddychała ciężko, szarpiąc się na strony, a podstarzały playboy, chwiejąc się na krzywych nóżkach, przy wtórze płaczu dzieci, próbował wymknąć się z kapliczki, rozgarniając tłum. Otworzył drzwi, oddychając jak topielec, co głowę zdążył wychylić z otchłani, by zaczerpnąć powietrza, gdy wszystkich dobiegł rozdzierający okrzyk bólu. Playboy zastygł jak słup soli i stojąc tak w poświacie gorącego słońca załkał. Powiało grozą; tylko najodważniejsi rzucili się ku wyjściu.

Na schodkach domu pogrzebowego leżała odziana w czarną sukienczynę dziewczyna i, trzymając się za brzuch, krzyczała wniebogłosy. Esmeralda, wciąż trzymając kubek z wodą, rzuciła się do wyjścia. Z przerażeniem zobaczyła, jak kobieta sięga pod czarną sukienkę, spod której ni mniej ni więcej wyglądnęła pomarszczona główka malca. Tłum wydał okrzyk i niemal natychmiast rozdzwoniły się telefony komórkowe. Kubek z wodą wypadł Esmeraldzie z rąk, a fala gorąca powaliła biedaczkę na ziemię, tuż obok rodzącej kobiety.

Ocknęła się dopiero, gdy kojący chłód karetki pogotowia zabierał ją do szpitala wraz z nową „kobietą życia” brata i nowym siostrzeńcem, który ssał łapczywie dorodną pierś matki. W oknie karetki tańczyły promienie zachodzącego już słońca. Odetchnęła z ulgą. Zbliżał się wieczór, a uczucie czarciej obecności rozmyło się w ciężkim powietrzu sierpniowego dnia, zupełnie tak, jak marnotrawny brat.

Nowszy Starszy

Inne artykuły w kategorii Felietony

Skomentuj artykuł w Hydeparku Polonii

Komentarze zostały tymczasowo wyłączone. Przeprszamy!

banka · 2012-06-06 22:50:57

nie przesadzajmy, to dopiero poczatek. Niezly wprawdzie ale poczatek.

iza · 2012-05-31 22:03:46

Swietne, jak zawsze(:

Najnowsze artykuły

Magazyn w sieci

Hydepark Polonii

Dawid
25 lip, 15:17
Zapraszamy na forum Polakow w Szwajcarii - https://forum.polakow.ch»
Mia Lukas
21 cze, 05:49
Mój były chłopak rzucił mnie tydzień temu po tym jak oskarżyłem go że spotyka się z kimś innym [...]»
hanna
20 cze, 03:58
Wszystko dzięki temu wspaniałemu człowiekowi zwanemu dr Agbazarą wspaniałemu czaru rzucającemu we mnie radość pomagając mi przywrócić mego [...]»

Najczęściej...