Czterej Muszkieterowie
Czterech osiemnastolatków z różnych stron Polski ląduje w Sopocie na studiach. Jest wilniuk, który wydostaje się z matką z Syberii, jest góral i dwóch krakusów. Wszystkich ich ciągnie morze. Jest druga połowa lat 50 dwudziestego wieku.
Stefan, Tadeusz i Kazimierz naukę wiążą z gospodarką morską, Kordian postanawia zostać inżynierem. Mieszkają w akademiku, mniej więcej w połowie drogi między Operą Leśną a molo. Rzecz jasna poświęcają czas nie tylko studiom – pracują przy świeżo oddawanych do użytku blokach mieszkalnych, w porcie, sprzątają lokale na słynnym Monciaku, zarabiają pieniądze, które zresztą natychmiast wydają na wino patykiem pisane, na grę w pokera, na tańce z dziewczynami. Czują, że żyją mimo otaczającej ich przaśnej rzeczywistości. I marzą.
Wykładowcy na zajęciach często powtarzają: - Jesteście w miejscu szczególnym, bo Sopot to okno na świat, nie zapominajcie o tym.
Nie zapominali. To jedno zdanie i widok flagowego statku „Batory”, który pływał do Ameryki, tej wielkiej, odległej Ameryki, ogromnie działały na ich wyobraźnię. Stawali czasami na końcu sopockiego molo i tęsknie patrzyli w kierunku Szwecji.
Zastanawiali się, czy kiedykolwiek zdołają przekroczyć „żelazną kurtynę”. Rozszalała wyobraźnia czterech młodych ludzi sięgała jeszcze dalej – do Ameryki. Wyobrażali sobie ten świat jako daleki i zupełnie niedostępny.
Któregoś wieczoru grali w brydża, później w pokera, na pieniądze. Kordian ciągle ogrywał Kazika. Niedługo przed pójściem spać zaczęli znowu rozmawiać o przyszłości. I o wyprawie do Ameryki.
Nie marzyli o podróży „za chlebem”. Marzyli o podróży za własne pieniądze, jak ludzie, marzyli o przejechaniu Stanów Zjednoczonych z północy na południe i ze wschodu na zachód.
Tej nocy obiecali sobie, że kiedyś w taką podróż we czterech pojadą. Kazik powiedział nagle, że obawia się, tego że nigdy nie będzie miał na taką podróż dość pieniędzy. Kordian zbagatelizował sprawę, bo zamierzał kiedyś zarabiać wielkie pieniądze i postawić Kazikowi tę podróż, także w ramach rewanżu za pokerowe wygrane.
Wszyscy czterej skończyli studia, pożenili się, znajdowali raz lepsze, raz gorsze prace, zostali ojcami, dziadkami. Zawiązana na studiach przyjaźń trwała.
Minęło ponad pięćdziesiąt lat.
Kordian oprowadzał znajomych z Niemiec po Sopocie, siłą rzeczy znaleźli się też na molo. Na tym samym molo, na którym kiedyś stawali we czterech, patrzyli w dal i marzyli. Po powrocie do domu wykonał trzy telefony pod hasłem: Ameryka woła! Jeden Kaziu odpowiedział, że nie da rady, bo wszystkie oszczędności niedawno włożył w rozwój firmy córki. Kordian przypomniał mu wówczas obietnicę sprzed lat.
Czterej siedemdziesięcioletni panowie wsiedli na statek w Anglii, który przywiózł ich do Nowego Jorku. Tam wynajęli samochód i...
Ech, historia jak z filmu – uroni ukradkiem łezkę niejedna kobieta i machnie ręką wracając do swojego życia, ułożonego według wypracowanego latami schematu: teraz pranie, za chwilę dziecku w lekcjach pomóc, nie zapomniawszy jednak o zmniejszeniu gazu pod gotującymi się ziemniakami, zadzwonić do matki, córki, wyprasować koszulę, przygotować się do pracy i, zanim opadną powieki, powrót do marzeń dawnych, na chwilę.
A, to ci historia – powie niejeden mężczyzna przebierając się w wyciągnięte dresowe domowe spodnie, sięgnie do lodówki po piwo, bo przecież pracowy stres odreagować trzeba, wyprowadzi psa i w trakcie spaceru przypomni sobie, że kiedy był młody, to też mu różne marzenia po głowie chodziły i – zanim otworzy gazetę na stronie sportowej – nawet spróbuje sobie przypomnieć, jakie to te marzenia były. Zaraz, zaraz...
I spędzamy tak dzień za dniem, goniąc czas, jakbyśmy świadomość tracili, że dogonić go nie sposób. Stukają nam kolejne dziesiątki. A nasze „Ameryki” wciąż czekają.