Wdzięczność emigrantów
Moje pierwsze w życiu Święto Dziękczynienia spędzałem wśród kalifornijskiej Polonii z East Bay, czyli z okolic wschodniej części Zatoki San Francisco. Zgromadziło się kilkanaście rodzin. Był tradycyjny indyk i wiele innych specjałów.
Poproszono mnie o okolicznościową modlitwę. Nie miałem wtedy pojęcia, jak do tego święta podejść, ale coś zaimprowizowałem, zaczynając od słów, że każdy z nas ma za co Bogu dziękować, patrząc na miniony rok. Takie spotkanie było szczególnym doświadczeniem dla nas, którzy co tydzień spotykaliśmy się w kaplicy pod wezwaniem Matki Bożej Emigrantów.
Choć nie do końca świadomie, udało mi się uchwycić w tej modlitwie coś z pierwotnego doświadczenia tego święta. Za pierwszym razem było ono przecież świętowaniem ludzi, którzy po wielu trudnościach przeżyli swój pierwszy rok na obcej ziemi. Grupa emigrantów, którzy przybyli do Ameryki na pokładzie okrętu „Mayflower”, przeszła wiele ciężkich doświadczeń. Najpierw – sześćdziesiąt sześć dni walki z żywiołem: miotani huraganowym wiatrem i potężnymi falami nie dotarli nawet do planowanego miejsca, u ujścia rzeki Hudson. Potem – bardzo ostra pierwsza zima, której część osadników nie zdołała przeżyć. Ci, którzy przetrwali pierwszy, wyjątkowo trudny rok na nowej ziemi, zawdzięczali to między innymi pomocy miejscowych Indian, którzy uczyli ich, jak zastawiać sidła, łowić ryby, czy uprawiać kukurydzę. Nic więc dziwnego, że na pierwsze Święto Dziękczynienia przybysze z Europy zaprosili całe miejscowe plemię Indian. Czerwonoskórzy goście nie przyszli z pustymi rękoma, przynosząc w darze pięć saren, mnóstwo ryb i ostryg. Na świąteczny posiłek składało się dzikie ptactwo, opiekane bulwy, prażona kukurydza i zbożowe podpłomyki. Na deser były jagody i żurawiny, a także frumenty, angielski rodzaj kutii.
Takie były początki dnia, któremu później prezydent Abraham Lincoln nadał rangę święta państwowego. Dziś jest to bardziej czas rodzinnych spotkań, który dla Amerykanów stał się tym, czym dla nas w Polsce jest Wigilia Bożego Narodzenia. Gdziekolwiek by nie byli, starają się w tym dniu spotkać w jednym miejscu. Spędzają czas w rodzinnym gronie, przy uroczystym posiłku.
Dla nas, którzy przyjeżdżamy z Polski, bardzo często to święto nie ma jakiejś szczególnej wymowy. Trudno nam wczuwać się w jego rodzinną atmosferę, bo wiele osób pozostawiło swoje rodziny w Polsce. Zresztą nawet jeśli jesteśmy tu ze swoimi najbliższymi, często nie bardzo mamy ochotę na „dublowanie” przeżywanej w grudniu Wigilii. Może dopiero ci, którzy są tu dłużej i zaczynają się asymilować, świętują ten dzień w wyraźniejszy sposób – choćby po to, żeby dzieci nie odstawały od swoich rówieśników, kiedy opowiadają sobie nawzajem, jak spędzały Święto Dziękczynienia.
Tymczasem mam wrażenie, że jeśli powrócić do korzeni tego święta, możemy w nim odnaleźć dla siebie wielki, nie dość wykorzystany potencjał. Jest to przecież w gruncie rzeczy święto emigrantów. Emigrantami możemy nazwać, w szerokimi sensie, zdecydowaną większość amerykańskiego społeczeństwa, nawet jeśli są już tutaj zakorzenieni od wielu pokoleń. Natomiast w szczególny sposób przeżywają swoje emigracyjne doświadczenie ci, którzy mieszkają w tym kraju dopiero od kilkunastu czy zaledwie kilku lat.
Kiedy przypominamy sobie trudny, początkowy okres naszego życia w Stanach Zjednoczonych, najprawdopodobniej potrafilibyśmy sobie przypomnieć osoby i wydarzenia, które budzą naszą wdzięczność. Jak pierwsi osadnicy z „Mayflower” mieliśmy zapewne swoich „Indian”, którzy pomagali nam przeżyć trudne początki. Dobrym pomysłem byłoby zaproszenie takich właśnie osób na uroczystą kolację – w duchu dziękczynienia. Czasami wspomagaliśmy się wzajemnie w grupie znajomych – potem już przyjaciół. Święto Dziękczynienia to idealny dzień, żeby go spędzić w takim właśnie gronie i powspominać pokonywane razem trudności, które były początkiem istniejących do dzisiaj więzi. Może to również być znakomita okazja do tego, by samemu stać się „Indianinem” dla kogoś, kto dopiero niedawno postawił stopę na amerykańskiej ziemi. Przy wigilijnym stole tradycyjnie mamy dodatkowe, puste nakrycie dla „niespodziewanego gościa”. Fakt, że nieraz jest to tylko pusty gest. Jednak z tego właśnie pięknego, polskiego zwyczaju, jeśli skojarzymy go z początkami Święta Dziękczynienia, moglibyśmy wydobyć pomysł zaproszenia do siebie kogoś, kto należy do najnowszej grupy „osadników” i szuka dopiero oparcia w tych, którzy są tu dłużej. W taki właśnie sposób ja sam znalazłem wsparcie pośród kalifornijskiej Polonii, kiedy studiowałem w Berkeley.
Niektórzy z nas, Polaków w Stanach Zjednoczonych, mogą się w tym momencie obruszyć: mnie tam nikt nie pomógł! Musiałem radzić sobie sam. Czasem jeszcze to właśnie rodacy rzucali mi kłody pod nogi. Nie ma we mnie żadnego poczucia wdzięczności – bo nikomu nic nie zawdzięczam. Również Panu Bogu – mógłby dodać ktoś, kto nie identyfikuje się z wiarą chrześcijańską.
Odpowiem – mimo wszystko – biblijną „złotą zasadą”: Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie! (Łk 6,31) Jeśli nawet ja nie mam komu być wdzięczny, to mogę przyłożyć rękę do tego, żeby utworzyć nowy łańcuch dobrej woli. Mogę pomóc komuś innemu właśnie dlatego, że wiem, jak trudno mi było bez czyjejkolwiek pomocy; wiem, ile mnie to kosztowało; wiem, jak bardzo pragnąłem i szukałem wsparcia, które się nie pojawiło. Dzięki nam samym Święto Dziękczynienia może nabrać dla kogoś szczególnego znaczenia. Nawet jeśli sami nie przeżyliśmy czegoś, co pobudza nas do wdzięczności, możemy być tymi, którzy wspomagają innych. Jest w tym może nawet większa satysfakcja.
Tegoroczne Święto Dziękczynienia zastanie mnie w Chicago – po ponad roku pracy wśród tutejszych Polonusów. Mam za co być wdzięczny. Spędziłem go wśród ludzi, którzy chcieli i potrafili współpracować ze sobą – wspierać się nawzajem. Mam nadzieję, że i ja okazałem się wsparciem dla niejednej osoby. Czym będzie dla mnie to święto tym razem? Wspomnieniem trudnych początków w tym nowym zakątku świata i myślą o ludziach, dzięki którym poczułem się tutaj u siebie. Pragnieniem, by następny rok znowu wypełnił się spotkaniami i wydarzeniami, za które będę mógł podziękować przyszłej jesieni. Nieraz się przekonywałem, że wdzięczność za to, co było, otwiera mnie coraz bardziej na to, żeby dostrzegać i doceniać to, co przychodzi. Myślę, że z roku na rok to święto będzie coraz bardziej „moje”, coraz bardziej wypełnione wdzięcznością. Stałem się przecież jednym z emigrantów.