Edward Kmieć - Polak, który przeżył atak na Pearl Harbor
Chociaż Edward Kmieć, przy każdej okazji lubił śpiewać "Sto lat", do tej magicznej cyfry zabrakło mu czterech lat życia. Mimo to na uroczystości pogrzebowej jego rodzina, liczni przyjaciele z Polskiego Klubu w Jacksonville i znajomi zapalili mu sto świeczek na pożegnalnym torcie. Zaśpiewali mu również ostatni raz jego ulubioną piosenkę - z pogodnym uśmiechem, tak jak oddaje się szacunek odchodzącemu drogiemu przyjacielowi.
W podróż do "lepszego świata" pan Edward wybrał się w barwnej hawajskiej koszuli, tak jak przystało na człowieka, który przez większą część swojego życia nazywany był Polish Prince of Pearl Harbor. Nasz Polski Książę zawdzięczał swój pełny tytuł nazwie bazy Marynarki Wojennej na wyspie Oahu, gdzie rozegrał się jeden z najbardziej pamiętnych dramatów wojennych.
Na jego pogrzebie, oprócz reprezentantów Polskiego Klubu i lokalnej Polonii, zjawiła się oficjalna delegacja Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, w której służył nieprzerwanie od 1941 roku przez następne 23 lata, narażając swoje życie nie tylko podczas Drugiej Wojny Światowej, ale również podczas wojny w Korei i Wietnamie. Udekorowany wieloma medalami, których nie sposób tu wszystkich wymienić, pan Edward pełnił służbę m.in. na takich jednostkach jak: USS Monterrey, USS Chloris, USS Wright oraz USS Massachusetts.
Jednakże jego wojenne wspomnienia zawsze wracały do Pearl Harbor, gdzie 7 grudnia 1941 japoński atak nie ominął baraków wojskowych przy Kanoehe Bay, gdzie zlokalizowana była baza amerykańskich samolotów patrolowych. Japońscy agresorzy postanowili je zniszczyć w pierwszej fazie ataku, by bezkarnie rozprawić się z zacumowanymi w porcie okrętami wojennymi. Edward Kmieć wracał właśnie do swego baraku z niedzielnego nabożeństwa, gdy na niebie pojawiły się samoloty ze symbolem kraju "Wschodzącego Słońca" namalowanym na swych złowrogich skrzydłach.
"Ktoś krzyknął 'padnij, będą walili w baraki' i nasze budynki dostały się pod wściekły ogień broni pokładowej". - opowiadał pan Kmieć. - "Każdego dnia wspominam ludzi, którzy wtedy zginęli. To wspomnienie zawsze dusi w gardle, żal mi każdego z nich."
Atak na Pearl Harbor, czyli "Operacja Z", trwał 110 minut, od 7:55 do 9:45 rano. Dokonały go 353 samoloty, startujące z oddalonych od ponad dwieście mil lotniskowców. Atak przebiegł w dwóch fazach, a w jego wyniku Japończycy zniszczyli osiem pancerników, trzy krążowniki, trzy niszczyciele i wiele innych ważnych jednostek. Lotnicy japońscy nie zniszczyli jednak ani jednego amerykańskiego lotniskowca. W wyniku ataku zginęło prawie 2400 marynarzy i żołnierzy amerykańskich. Japończycy stracili 65 lotników i 29 samolotów.
Atak japoński był klasycznym posunięciem prewencyjnym, którego celem było zniszczenie amerykańskiej floty na Pacyfiku, która zagrażała planom japońskiego podboju w południowo-wschodniej Azji. Atak ten, który nie był poprzedzony formalną deklaracją wojny, spowodował przystąpienie Stanów Zjednoczonych do walki przeciwko Państwom Osi (Niemcy, Włochy, Japonia). Co ciekawe, to Niemcy, z rozkazu Hitlera, pierwsze wypowiedziały Stanom Zjednoczonym wojnę, wypełniając swoje sojusznicze zobowiązania wobec Japonii - ze zgubnymi dla Niemiec i Führera skutkami.
Pan Edward przeżył zdradziecki napad na Pearl Harbor (japońskie siły zbrojne dokonały go w trakcie rokowań pokojowych) niemalże cudem, w którym niemałą rolę odegrał materac z polowego łóżka, będący jedną naturalną ochroną przez lawiną ognia. Przeżycie to wpisało się nieodwracalnie w jego los, a on sam był do końca życia członkiem Pearl Harbor Survivors Association (Związku Weteranów Pearl Harbor). Z tej licznej ongiś organizacji żyje jeszcze tylko około dwóch tysięcy osób, a ich liczba z miesiąca na miesiąc topnieje. Sama organizacja została już praktycznie rozwiązana na szczeblu krajowym, ponieważ jej członkowie nie są już w stanie uczestniczyć w jej działalności. Funkcjonują jedynie jej nieliczne lokalne oddziały.
Do losu ludzi i wydarzeń wojennych często można jednak dopisać osobliwe post-scriptum.
Jak twierdzi wielu historyków na podstawie odtajnionych niedawno dokumentów, atak na Pearl Harbor nie był dla dowództwa amerykańskiego zaskoczeniem, ponieważ ich kryptolodzy złamali japoński szyfr dostatecznie wcześniej, by można było napaści zapobiec lub się do niej odpowiednio przygotować. Przywództwu polityczno-wojskowemu USA chodziło jednak o stworzenie "fait accompli", który przekonałby przeciwników przystąpienia do wojny o konieczności zaangażowania potęgi gospodarczej i wojskowej USA po stronie Sprzymierzonych. Dlatego nie poczyniono żadnych kroków zapobiegawczych, może z wyjątkiem wydania rozkazów lotniskowcom, by rozlokować je z daleka od zagrożonej bazy. Jak pokazała późniejsza historia, lotniskowce te okazały się kluczowym atutem w późniejszych zmaganiach morskich i walnie przyczyniły się do złamania potęgi Imperium. Natomiast z ośmiu uszkodzonych pancerników, sześć wkrótce wróciło do służby czynnej po sprawnych remontach w wojskowych stoczniach, a przemysłowy moloch gospodarczy USA zaczął wodować nowe okręty wojenne w takim tempie, o jakim ani Niemcy ani Japończycy nie mogli nawet marzyć.
Sam atak na Pearl Harbor spełnił bardzo ważną propagandową rolę w USA i wpisał się na zawsze do amerykańskiej legendy wojennej. Na pewno nie był on druzgocącą klęską, chociaż na pewno był dniem, który według słów Prezydenta Roosevelta "will live in infamy" - będzie zawsze dla Japonii dniem hańby. Jednakże oceniając i porównując poniesione wówczas straty, trzeba zauważyć, że gdy Amerykanie zatopili japoński pancernik Yamato, największy okręt wojenny świata, wraz z nim w kilka godzin na dno poszło ponad 2700 japońskich marynarzy.
Co ciekawe, sam fakt złamania szyfru przyczynił się również do wielu późniejszych sukcesów amerykańskich, z których jednym z najbardziej spektakularnych było "upolowanie" pomysłodawcy napadu na Pearl Harbor, Admirała Isoroku Yamamoto. Działając na podstawie przechwyconych informacji i używając dalekosiężnych myśliwców, lotnicy amerykańscy dopadli Admirała w archipelagu Solomona, strącając jego samolot nad wyspą Bougainville.
O sprawach takiej wagi wiedziało wówczas oczywiście niewiele osób, chociaż dla Edwarda Kmiecia i innych bohaterów z Pearl Harbor były to wydarzenia definiującymi ich dalsze życie. Z tej perspektywy post-scriptum pana Edwarda jest może mniej dramatyczne, ale na pewno niezmiernie ciekawe z naszego polskiego punktu widzenia.
Edward Kmieć urodził się w Chicago i nigdy nie był w Polsce; językiem polskim posługiwał się z nabytą od rodziców uroczą regionalną gwarą. Był dumny nie tylko ze swoich wojennych dokonań, ale również ze swojego polskiego pochodzenia. Często ubierał się w czerwoną kamizelkę z ogromnym orłem na plecach i czynnie uczestniczył w działalności Polsko-Amerykańskiego Klubu w Jacksonville, na Florydzie (Polish American Cultural Society of North East Florida). Wybrał to miasto jako miejsce swojego zamieszkania nie bez powodu - jest ono siedzibą ogromnej bazy amerykańskiej marynarki wojennej. Natomiast brat pana Edwarda, Chester, również w zaawansowanym wieku, ciągle mieszka w rodzinnym Chicago i w miarę możliwości uczestniczy w życiu Polonii.
"Pan Edward Kmieć był jednym z najstarszych członków naszej organizacji, praktycznie od jej powstania w 1974 roku." - wspomina pani Lucyna Piechoczek, wiceprezes Klubu. - "Był nie tylko aktywnym członkiem, ale również hojnym ofiarodawcą, który wraz ze swoim bratem dołożył znaczną sumę do budowy nowej siedziby Klubu. Bez ich pomocy ten budynek prawdopodobnie by nie mógłby nigdy powstać. Pan Edward bardzo lubił tańczyć i wiedział jak cieszyć się życiem. Był dżentelmenem , a przydomek "Polski Książe" na pewno mu się należał."
Nowy, okazały budynek Polskiego Klubu, który właśnie powstał m.in. dzięki pomocy pana Edwarda i jego brata, będzie służył następnym pokoleniom Polonii, jako miejsce spotkań towarzyskich, koncertów, odczytów i niedzielnego wypoczynku dla osób, które podobnie jak pan Edward, są dumne ze swojego polskiego pochodzenia. W wielu przypadkach członkowie Klubu już nie posługują się polskim językiem, ale do Polski nadal czują ogromną sympatię i emocjonalne przywiązanie. Historycznym paradoksem jest fakt, że wielu z nich przyjeżdża na spotkania japońskimi i niemieckimi samochodami i na pewno nie gardzi niemieckim piwem i japońskim sushi - co samo w sobie jest swoistym, pokojowym „post-scriptum".
Jeżeli chodzi o pana Edwarda, którego portret wisi na honorowym miejscu w budynku Klubu, część jego prochów zostanie rozsypana w Pearl Harbor, tak jak życzył sobie tego w ostatniej woli i jak zrobiło to wielu z jego wojennych kolegów. Fale, które przyjmą jego ostatni przejaw ziemskiego bytu, może ukołyszą te prochy w rytm polki lub tanga, które tak bardzo lubił tańczyć elegancki dżentelmen z Chicago, zwany Polskim Księciem z Pearl Harbor.
***
Pan Edward Kmieć zmarł 11 lutego 2013 roku.