Arek Religa - talent nieznany nikomu
Niemal do trzydziestego piątego roku życia prowadził kompletnie niepoukładane, stuprocentowo rockowe życie. Przeżył wzloty i upadki. Od kilku lat jest na życiowej prostej i z optymizmem patrzy w przyszłość. „Pomagają mi w tym anioły, te w niebie i te w domu” – mówi.
O karierze, polonijnych mediach i optymizmie w życiu z Arkiem Religą rozmawia Eugeniusz Gruszczyński.
Eugeniusz Gruszczyński: - Jak wygląda życie rockowca po czterdziestce?
Arek Religa: - Przyznam, że takiego startu się nie spodziewałem. Mam odpowiedzieć serio czy tak pod media bardziej? (śmiech) Wiesz, tak naprawdę to nie jest ono jakoś specjalnie różne od życia przeciętnego obywatela, chyba zawsze jest to przede wszystkim kwestia podejścia, czy znajdujesz w życiu czas, żeby być tym rockowcem. Bo im jestem starszy, tym bardziej widzę, że nie chodzi o długie włosy, tabuny kobiet dookoła i jazdę na Harleyu od rana do wieczora. Mam rodzinę, wspaniałą córkę, wstaję rano, rzuciłem palenie, nie piję i prowadzę w miarę ustabilizowane życie, ale w środku czuję cały czas ten płomyk rockowego szaleństwa. Tym bardziej, że od pewnego czasu znowu jestem w samym środku muzycznego biznesu, mam świetny zespół, z którym regularnie spotykam się na próbach i czuję, sam na sobie, że perspektywa ponownego koncertowania powoduje taki charakterystyczny dreszczyk emocji. Oczywiście, że kiedyś moje życie muzyka rockowego wyglądało zupełnie inaczej, ale chyba na każdego przychodzi taki moment w życiu, że czuje potrzebę ustatkowania i zaczyna łączyć przyjemne z pożytecznym, a nie tylko przyjemne od rana do wieczora. Ostatnio oglądałem program w jednej z muzycznych telewizji, w którym pokazywali życie kilku znanych muzyków rockowych, ale od tzw. kuchni. Wiesz, wywiady z żonami, z dziećmi, przelot z kamerą po domu, parę starych fotek z szalonych młodzieńczych czasów, butelka whisky na pierwszym planie, tego typu sprawy… I wyobraź sobie, że żaden z nich tak naprawdę nie różnił się od drugiego, i Vince Neil, i Slash, i Dee Snider to dzisiaj normalni faceci po czterdziestce, z pełnymi rodzinami, zaplanowanymi wakacjami i zwykłymi problemami. W pewnym wieku po prostu nie ma już siły na skakanie po scenie z gitarą i mosh (śmiech). Elton John powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że w latach 60. strasznie zazdrościł Mickowi Jaggerowi, że może się wyszaleć na scenie, a on musiał siedzieć przy fortepianie. A dziś się z tego cieszy, bo Mick w wieku ponad 60. lat wciąż musi skakać, a Elton sobie spokojnie siedzi. Coś w tym jest.
Gdy wspomniałeś o rodzinie, zauważyłem u Ciebie błysk w oku, przez co wnioskuję, że zajmuje ona bardzo ważne miejsce w Twoim życiu. Nie masz problemu w łączeniu życia rodzinnego z pracą w studiu czy jeżdżeniem na próby? Udaje Ci się to bezkonfliktowo połączyć?
- Przede wszystkim moja rodzina jest dla mnie ogromnym wsparciem w tym, co robię i wiele rzeczy, które postanowiłem zrobić w życiu, jest właśnie dla nich. Tak się jakoś poukładało, że założyłem rodzinę dość późno, bo wcześniej byłem stuprocentowym rockowcem przed czterdziestką i nie w głowie mi były takie rzeczy. A dziś wiem, że bez moich obu kobietek (żona Iwona i córka Natalia - przyp. aut.) moje życie potoczyłoby się kompletnie inaczej, i to raczej w nie najlepszą stronę. W tym miejscu chciałbym również zaprzeczyć kłamliwym opiniom, jakoby teściowe były strasznymi monstrami, ponieważ akurat moja teściowa jest również rockowcem z krwi i kości, chociaż pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy (śmiech). Poza tym, cały czas mam świadomość, że kciuki za mnie trzyma również mój brat ze swoją rodziną. To naprawdę świetne uczucie wiedzieć, że najbliżsi cię wspierają i dopingują, aż chce się działać.
Zacząłeś bardzo skromnie, bez wielkich pieniędzy, bez wielkich znajomości w branży muzycznej. Najpierw, jeszcze w latach 80., były zespoły „Guliwer” i „Tom Sawyer”, potem Robert Janson, szkółki gitarowe dla Janusza Popławskiego, teraz jest nagroda w Hollywood za utwór z Twojej ostatniej solowej płyty. Nie żałujesz, że tak długo to trwało?
- A ktoś w tamtych czasach zaczynał w Polsce z pieniędzmi? Nie sądzę. To był przełom lat 70. i 80., kupno Defila albo Jolany to było wydarzenie, które się opijało cały dzień. Ja zacząłem w sumie bardzo późno, bo miałem szesnaście lat kiedy zacząłem się uczyć grać na gitarze, ale jakoś szybko i sprawnie mi z tym poszło, i jeszcze jako nastolatek zacząłem grać w zespołach, najpierw lokalnych, potem już bardziej znanych. Jestem pewien, że gdyby nie ówczesny, debilny ustrój, w jakim przyszło nam żyć, „Guliwer” byłby jednym z bardziej znanych zespołów w Polsce i Europie. My graliśmy tak, jak się grało na zachodzie, techniczne solówki, równa sekcja, melodyjny wokal i przesterowane gitary... Nosiliśmy dżinsowe kurtki, mieliśmy długie włosy i kolczyki w uszach. Zresztą, spójrz na inne polskie zespoły rockowe z tamtych czasów, „Lady Pank” na przykład. Albo „Perfekt”. Ponad dwadzieścia lat czekali, żeby w końcu stać się naprawdę gwiazdami. A tu, w Stanach, często po jednym numerze już się jest gwiazdą. A nam (zespołowi „Guliwer” - przyp. aut.), na przykład, jakiś matoł z „góry” zatrzymał wydanie płyty, którą nagrywaliśmy u Andrzeja Puczyńskiego, bo miał takie widzimisię. Pewnie, że czasem żałuję, że to tyle trwało, ale widocznie tak musiało być. A pocieszam się tym, że to, co się dzieje teraz, dzieje się w najlepszym możliwym momencie, kiedy jestem na tyle dojrzały, żeby z rezerwą podchodzić do niektórych spraw i nie zachłysnąć się od razu sukcesami i popularnością, która bądź co bądź rośnie z dnia na dzień.
Mimo tego, że do rozwoju swojej kariery podchodzisz z dużym dystansem, musisz przyznać, że jesteś już osobą bardzo rozpoznawaną w środowisku muzycznym. A przecież jeszcze trzy lata temu niewielu wiedziało, kim jest Arek Religa. Dziś masz na koncie kilka ważnych nagród, kontrakty z kilkoma firmami wydawniczymi z USA i Kanady, sprzęt od znanych producentów. To bardzo dużo, zważywszy na fakt, że poza byciem muzykiem, kompozytorem, aranżerem i producentem swoich płyt, jesteś również własnym menadżerem i specjalistą od PR.
- Człowiek-orkiestra, można powiedzieć (śmiech). Fakt, w sumie całością mojej kariery, zarówno od strony materiału, jak i od strony marketingu, zajmuję się sam, czasem z pomocą kilku przyjaciół. Nie mam potężnej firmy menadżerskiej za sobą, która myśli nad każdym moim posunięciem artystyczno-reklamowym. Oczywiście zaczynając całą tę przygodę, poruszałem się kompletnie po omacku, z czasem dopiero nabrałem wiedzy o podstawowych zasadach rynku muzycznego w Stanach. Wiesz, takie osoby jak ja, mam na myśli emigrantów, mają tutaj bardziej utrudniony start – w czymkolwiek – niż przeciętny, amerykański nastolatek. Ale w końcu jest to kraj, gdzie każdy, przynajmniej teoretycznie, ma równe szanse na start, tak? A ja też mam swój „american dream” i zaczynam go po prostu powoli, ale sukcesywnie spełniać.
Z tego, co usłyszałem, wnioskuję, że nie żałujesz, że wyjechałeś z Polski?
- Nie. Oczywiście, tęsknota zawsze pozostanie, ale wydarzyło mi się tu ostatnio zbyt dużo dobrych rzeczy, żebym żałował wyjazdu. Myślę, że każdy z nas czuje podobnie, że gdzieś tam w środku ściska nas w dołku, ale zostajemy tam, gdzie dzieje się dobrze.
Zarażasz optymizmem, wiesz?
- I bardzo dobrze! Bardzo mnie to cieszy! Poza tym, jak mam nie być optymistą? To naturalny odruch. W momencie kiedy naprawdę ciężka praca zaczyna przynosić efekty w postaci coraz poważniejszych kontaktów i ofert z branży, zaczynasz wierzyć, że obrałeś jednak dobrą drogę. A ja zacząłem od niewielkich, bardzo lokalnych sukcesów. Potem przyszły konkursy, które swoim zasięgiem obejmowały już całe Stany, jak Song of the Year czy Jim Dunlop's Band of the Week, w których zajmowałem coraz wyższe, i wyższe miejsca. Albo Emergenza Music Festival, w którym doszedłem z zespołem aż do finału. Mówię ci, to jest taki fajny kop, gdy ktoś kompletnie obcy docenia to, co robisz, i tak, hm... wirtualnie ci mówi, „dawaj dalej chłopie, jest dobrze”. Uwierzyłem, że mi się uda, do tego wsparcie rodziny, i miałem wszystko, czego mi było trzeba, żeby ruszyć dalej. W połowie ubiegłego roku zostałem nominowany do ważnych na rynku muzycznym nagród ISSA (Independent Singer-Songwriter Association - przyp. aut.) oraz Los Angeles Music Awards, a pod koniec roku do Hollywood Music Awards. Ta ostatnia nominacja, a właściwie trzy, ponieważ zostałem nominowany w trzech różnych kategoriach, zakończyła się dla mnie bardzo szczęśliwie, bo przyznano mi nagrodę w kategorii: Best New Age Artist. To dla mnie bardzo ważna nagroda, ponieważ, po pierwsze, świadczy o wysokim uznaniu profesjonalistów z branży, a po drugie, wieńczy okres mojej, że tak powiem, wewnętrznej transformacji.
Nie występujesz na polskim, a może, by lepiej rzec, polonijnym rynku. Nie chcesz czy nie lubisz, czy może nie możesz?
- Opowiem ci pewną historyjkę, a może nawet i dwie. W zeszłym roku chciałem wystąpić z zespołem na Taste of Polonia. Po prostu, chciałem zaprezentować się polskiej publiczności. Wysłaliśmy materiały do organizatorów, którzy obiecali, że odezwą się do nas wkrótce. Jako że długo się do nas nie odzywali, wysłaliśmy kilka e-maili, na które również nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Widocznie owi organizatorzy uznali, że nie warto odpowiadać jakiemuś Relidze, który wówczas już był nominowany do kilku prestiżowych nagród, przyznanych zresztą w późniejszym czasie. Zastanawialiśmy się potem długo, że może nie jesteśmy zbyt pasujący do przełykania pierogów, z całym szacunkiem do pierogów? Albo Juwenalia – kolejna impreza niewypał. Wyobraź sobie organizację imprezy, w której uczestniczyć ma kilka tysięcy ludzi, a organizatorzy nie potrafią zapewnić tak podstawowych rzeczy jak sprzęt, który spełniłby warunki takiego zespołu jak my. A nie są to jakieś wygórowane wymagania, w większości zwykłych, amerykańskich klubów muzycznych, nawet na 100 osób, jest sprzęt, na którym może zagrać każdy, zarówno bardzo przeciętny Jan Kowalski z piosenkami o cioci Bożenie, jak i Joe Satriani z zespołem, na przykład. I żebyśmy się dobrze zrozumieli – to nie jest wina akustyka, bo sprzęt był przywieziony taki, jakiego sobie zażyczyli organizatorzy. A ci „fachowcy” od organizowania imprezy widocznie nie potrafili stanąć na wysokości zadania i pomyśleć, że może nie każdy wali sample z klawisza i panna z przodu coś tam krzyczy do mikrofonu. Mam po prostu wrażenie, że ważniejsze było zaoszczędzenie kilku dolarów, niż zrobienie imprezy naprawdę na poziomie. Ha! A najlepsze jest jak zwykle zakończenie, bo pan organizator był łaskaw się na mnie obrazić, że odmówiłem występu, „a było tylu chętnych na moje miejsce”. Typowe dla amatorów. Takich przykładów można by podać więcej, ale co to zmieni. Wiesz, ja nie mam jakiś nie wiadomo jakich wymagań, bo pewnie zaraz posypią się zarzuty, że gwiazda nie wiadomo jaka, i zachowuję się jak Whitney Houston na koncercie w Sopocie. Ale sam wiesz, że moja muzyka to mnóstwo detali i niuansów, które musisz usłyszeć, żeby w pełni ją docenić. Dlatego nie chcę katować mojego słuchacza, którego bardzo szanuję, jakimiś dziwnymi dźwiękami, tylko dać mu porcję naprawdę dobrze zagranego materiału. A do tego niestety musi być odpowiedni sprzęt. Dlatego nie gram na polonijnym rynku. Bo to jest żenada, żeby na imprezie dla kilku tysięcy ludzi nie było odpowiedniego sprzętu, który nie kosztuje masę pieniędzy – mówimy o kwocie do tysiąca dolarów.
Perypetie sprzętowe chyba już na stałe wpisały się w większość przedsięwzięć muzycznych na rynku polonijnym. Ostatnia impreza, chicagowska część słynnego już Thanks Jimi Festival, organizowanego rokrocznie na wrocławskim rynku przez Leszka Cichońskiego, przerodziła się w kompletną klapę. Wiem, że byłeś zaangażowany w ten koncert, dlaczego nie zakończył się sukcesem?
- Zaczęło się od e-maila, którego dostałem od Leszka Cichońskiego kilka miesięcy temu. To on jest pomysłodawcą i głównym organizatorem Thanks Jimi Festival i zapytał czy nie przyłączyłbym się do nadchodzącej edycji festiwalu. Zgodziłem się z ochotą, bo primo, uwielbiam grać na żywo, secundo, ten festiwal to naprawdę poważna impreza i tertio, Leszkowi się nie odmawia (śmiech). Skontaktował mnie z Rafałem Nowakowskim z Detroit, który jest koordynatorem festiwalu na Stany Zjednoczone. Jako że ten okazał się być przemiłym, konkretnym i, co najważniejsze, odpowiedzialnym facetem, dałem się ponieść fali przygotowań, mimo obaw o polonijnych chicagowskich organizatorów i sponsorów medialnych. Uwierzyłem, że może jednak da się tu coś zrobić i tym razem nic się nie spieprzy. Festiwal miał być piękny, organizatorzy zapewniali, że wszystko jest załatwione. Dziś już wiem, jak bardzo się myliłem. Zacznę od sponsorów medialnych, choć to zbyt szumne dla nich określenie. Nie widziałem reklamy festiwalu na ani jednej stronie internetowej radia lub gazety, które miały być ponoć sponsorami medialnymi. Jedyna, zresztą jak zwykle, „instytucja”, która stanęła na wysokości zadania, to faktychicago.com, gdzie już po kilku minutach od przesłania informacji, pokazał się baner reklamowy. W radiu nie słyszałem nic – wyjątkiem było to, w którym gościłem na antenie. Ponoć puszczano informacje kilka razy w ciągu kilku tygodni i jeszcze nawet na dzień przed imprezą. Czujesz? Nie wiem czy mnie aż tak nie lubią ci organizacyjni szejkowie, czy mnie po prostu mają gdzieś, bo mimo iż wszyscy mieli na mnie namiary, a ja dzwoniłem do nich, nikt nie raczył oddzwonić, z wyjątkiem Rafała. Skończyło się tak, że ja przekazywałem Rafałowi informacje, a ten z kolei podawał dalej, i odwrotnie. Zrobił się most Chicago – Justice – Detroit, tyle że nie muzyczny. A tak skądinąd, to wiem, że w Nowym Jorku reklamy szły w eter na długo przed nowojorskim koncertem.
Teraz trochę o sprzęcie, bo to chyba jakieś fatum jest! Był sprzęt na scenie, ponieważ ja i muzycy z mojego zespołu to zagwarantowaliśmy. Z wyżej wymienionych przyczyn ludzi nie było zbyt wielu, ale mimo to atmosfera była sympatyczna. Do momentu, kiedy okazało się, że nie bardzo ma tę imprezę kto nagłośnić, czyli akustyka po prostu brak. Sprzęt piękny i nowy, grube tysiące dolców, ale nie można go użyć, bo się nikt nie zna! „Pan najważniejszy” w owym klubie wręcz obraził się, że ktokolwiek miał czelność zapytać o akustyka. Dano nam do zrozumienia, że jak będzie, to będzie i żeby się odczepić, bo tak marne kreatury jak my, nie powinny się w ogóle odzywać do tak Ważnych-Sponsorów-Od-Sali. Po mniej więcej czterech godzinach, pojawił się ktoś i starał się coś zrobić. Po kolejnych trzech godzinach okazało się, że po prostu „nic się nie da zrobić”. Akustyka jak nie było, tak nie ma, a ci, którzy są, nie są w stanie uruchomić tego cacka. Najgorsze jest to, że gdyby nas, muzyków, ktoś poinformował wcześniej, że „sorry, ale mamy nowy sprzęt i jeszcze go nie znamy”, byłoby OK. Załatwilibyśmy w dwie godziny przed imprezą wszystko, bo to było realne! Jest mi wstyd przed Leszkiem i przed Rafałem za tych... A, nie wyrażę się. Organizacja się zmyła w stylu angielskim. Wszędzie wypaliło, w NYC, w Detroit, tylko nie w Chicago.
A co z polonijnymi mediami? Sprzęt sprzętem, ale nie ma Cię również ani w prasie, ani w radiu, ani w telewizji. Jesteś obrażony?
- Nie, to nie chodzi o jakieś obrażanie się, tylko nie lubię się pchać na siłę tam, gdzie najwidoczniej mnie nie chcą. Albo udają, że chcą, a to jest jeszcze gorsze. Wysłałem materiały do wszystkich większych polonijnych gazet i do DJ'ów radiowych. W ciągu ponad trzech lat, poza wami (magazynem „Polonia” - przyp. aut.), Piotrem Michalakiem i portalem faktychicago.com nikt nie pokwapił się, żeby może jednak zainteresować się czymś innym, niż banalne pioseneczki o tym, że jest się tu nielegalnie. Paradoksalnie, większy odzew dostałem z Polski, gdzie między innymi skontaktowała się ze mną Telewizja Polsat 2 i nie chcę zapeszać, ale niedługo powstanie program o mnie, toteż jestem dumny i blady zarazem (śmiech). A tak na poważnie, to nic nowego nie powiem twierdząc, że media polonijne najwyższego poziomu nie prezentują. Pocieszające jest to, że w końcu, powoli, ale jednak, za te media biorą się młodzi ludzie, którzy widzą ten cały marazm i amatorstwo, jakie przez wiele lat królowały w Chicago i starają się to zmienić. Pewnie przyzwyczajonym do koryta nie jest to na rękę, ale cóż, czasy się zmieniają. A ja spokojnie na te nowe czasy poczekam. Wiesz, ja sobie już dawno ustaliłem, jakiś tam mój plan działania, w którym nie ująłem polonijnych mediów.
I taka jeszcze anegdotka, która, tak mi się wydaje, podsumuje poziom lokalnych „dziennikarzy” i ludzi mediów. Oczywiście nie chcę generalizować, ale jednak obraz ogólny za ciekawy nie jest. Pamiętam, któregoś dnia zadzwonił do mnie pewien „pan dziennikarz”, z pewnej polonijnej, chicagowskiej gazety. Z tego co powiedział, oczywiście zapoznał się z materiałami, jakie o nas dostał, czyli z muzyką i moimi dotychczasowymi osiągnięciami. Udowodnił to swoim siarczystym pytaniem „a w jakich bankiet-holach można was posłuchać?”. Uwierz mi, że na końcu języka już miałem odpowiedź, iż „w najbliższą sobotę gramy na weselu Janusza i Krysi, a w niedzielę walimy chrzciny, więc okazji do posłuchania będzie co niemiara”. A tak na serio, to po odłożeniu słuchawki, zadałem sobie pytanie czy takie podejście wynika z totalnej niewiedzy, czy też może z niewiary w to, że Polak w Ameryce może nie grać w „bankiet-holach”, tylko mieć inne aspiracje?
Aż w końcu nadszedł czas Polonusów 2008. Zaczęło być o nich głośno, bo poprosiłeś o wycofanie swojej kandydatury. Dlaczego?
- Wyjdzie na to, że jestem jakimś upartym Don Kichotem, walczącym dla zasady z polonijnymi mediami (śmiech). A tak nie jest, ja po prostu nie trawię amatorszczyzny i niewłaściwych ludzi na niewłaściwych dla nich miejscach. Trzy lata dobijałem się do polonijnych mediów, bo jednak wiesz, patriotyzm lokalny gdzieś tam w tobie siedzi i wiadomo, że zaczniesz się promować od własnego podwórka. No, ale jak to podwórko kompletnie ma cię gdzieś, to idziesz na inne podwórko i tak długo szukasz, aż zaczynasz być akceptowany. I traf chciał, że na innym podwórku zaczęli mnie doceniać i nawet nagrody dawać. W tej chwili mogę ci nawet pokazać stosik uznanych, amerykańskich czasopism muzycznych, np. „Illinois Entertainer” czy „Progression Magazine”, które zamieściły bardzo pochlebne recenzje mojej ostatniej płyty, a uwierz mi, nie jest łatwo się tam dostać. Więc pomyśl, co czułbyś, gdyby nagle, bez twojej wiedzy, ktoś oceniał twoją pracę nie znając cię tak naprawdę? Przecież ja kompletnie nie byłem znany Polonii jako muzyk, ja sobie gdzieś tam tę swoją karierę budowałem na boku i nagle się dowiaduję, że szacowna polonijna stacja radiowa nominuje mnie do jakiejś nagrody i moja wygrana ma zależeć od klików i głosów oddanych przez słuchaczy tej stacji. Która to stacja, tak na marginesie, nie puściła ani jednego mojego numeru i nie powiedziała ani słowa o mnie. No szlag mnie trafił, bo może ja nie chcę? Mam prawo, nie sądzisz? Tym bardziej, że gdy już sobie wypracowałem jakieś tam sukcesy, to nagle mnie zaczęto „doceniać”. Szkoda, że przez trzy lata byłem, brzydko mówiąc, spuszczany na drzewo. A sposób głosowania na owe Polonusy to już w ogóle zakrawa na żarcik jakiś. Nie wiem czy zwróciłeś uwagę, ale nagle, cudownie w tym roku głos oddało ponad 10 tysięcy osób, gdzie w latach poprzednich było to około 2-3 tysięcy. Magia, nie? Zresztą, co tu ukrywać, całe tabuny klikaczy, zarówno moich, jak i moich konkurentów, spędziło niejedną noc usuwając cookies i restartując modemy (śmiech). Więc nie wydaje mi się to miarodajnym wyróżnieniem. Ale było, minęło. Nie ma o czym mówić.
Przeprosisz się z polonijnymi mediami?
- Podpuszczasz mnie? (śmiech) Ja nie mam się za co z nimi przepraszać, one żyją swoim życiem, a ja swoim. A przecież rozmawiam teraz z Tobą, a magazyn „Polonia” jest częścią polonijnych mediów.
Dobrze, zmieńmy temat. Z informacji jakie można znaleźć na Twojej stronie internetowej, pracujesz obecnie z doświadczonymi muzykami, w ramach zespołu, który firmujesz swoim nazwiskiem. Dobrze się Wam pracuje razem?
- Muzycy w moim zespole to bardzo utalentowani ludzie i nierzadko wykazują się większym doświadczeniem w sprawach harmonii, brzmienia czy samej teorii. Każdy z nich ma bardzo bogatą historię i dorobek artystyczny, który totalnie pozytywnie wpływa zarówno na nasze wspólne zgranie, jak i na mnie, jako na kompozytora wszystkich utworów. Taka pozytywna energia. Oni są po prostu pewni tego, że robią dobrą robotę i mam nadzieję, że czują, że bardzo to doceniam i nasze wspólne granie traktuję bardzo poważnie. Takie pozytywne oddziaływanie na siebie, tym bardziej, że wiele się od siebie nawzajem uczymy. Jest dobrze i jestem pewien, że wkrótce będziemy tak zgrani jak Rolling Stonesi czy U2.
Wraz z Twoją rosnącą popularnością w kręgach muzycznych, pojawiły się oferty tzw. „artist endorsment”, czyli współpracy z producentami sprzętu. Czy jesteś obecnie związany z jakimś konkretnym producentem?
- Tak, jestem, i to nie z jednym, a z dwoma. Po długich poszukiwaniach w końcu znalazłem zestaw, który idealnie pasuje mi zarówno brzmieniem, jak i dynamiką. To połączenie soczystej mocy wzmacniaczy lampowych firmy Bugera i niesamowitej, powtarzam, niesamowitej jakości gitar firmy Fernandes. Nawet mówiąc o tym mam dreszcz podniecenia na plecach, bo dawno nie słyszałem tak dobrze sprzężonej pary. A dzięki temu, że mam podpisane umowy z oboma producentami, jest to obecnie mój główny zestaw. I mimo tego, że posiadam również inne instrumenty, to jednak używam ich ostatnio tylko do pracy w studiu.
Rozumiem, że przygotowujesz się do nagrania kolejnej płyty?
- Tak, poza koncertowaniem i promocją mojej muzyki, to jeden z żelaznych punktów w tegorocznym kalendarzu. Na szczęście mam ten komfort, że posiadam własne, niewielkie studio w domu, w związku z tym mogę spokojnie sobie pracować nad nowymi numerami, bez presji finansowej za godzinę, która jest bezlitosnym zabójcą wszelkiej twórczej weny. A w tym roku będę pracował zapewne z jeszcze większą ochotą, ponieważ niedługo wymienię całość sprzętu w studiu i powiem szczerze, że jestem tym strasznie podekscytowany. Poza tym plany mam ogromne, ale nie chciałbym o nich zbyt głośno mówić, bo ja trochę przesądny jestem i wolę nie zapeszyć. Ale będzie na pewno o mnie słychać.
Dziękuję za rozmowę i trzymam za Ciebie kciuki. Naprawdę zarażasz optymizmem.
- Dziękuję.
BIOGRAFIA
Arek „Ołówek” Religa – rocznik `65, zodiakalny Byk, kamiennogórzanin. Kiedy na początku lat 80. ubiegłego wieku dostał od mamy pierwszą gitarę, nikt, a przede wszystkim on sam, nie sądził, że to właśnie ona tak bardzo wpłynie na jego życie. A właściwie muzyka, jaką można na niej zagrać. Oczywiście nie tak od razu, bo na otrzymanym wówczas, taśmowo produkowanym, akustycznym Defilu bez uszczerbku na zdrowiu można było wygrać jedynie „Mniej niż zero”. Choć znaleźli się i tacy, co z zaciętością Syzyfa, nie zważając na krwawiące palce, potrafili na owym, bądź co bądź legendarnym już dla pokoleń Polaków instrumencie, grywać dla dziewczyny „Schody do nieba” Zeppelinów. I jak historia pokazała, do grupy tej musiał się zaliczać szesnastoletni Arek Religa, bo zapał do muzyki nie zgasł i po kilku miesiącach „pudło” magicznie przeistoczyło się w inny sztandarowy w owych czasach produkt lubińskiej fabryki – luźno wzorowaną na Gibsonie Moderne, gitarę Defil Kosmos. Ten odlotowy wówczas instrument połączony z niegasnącym zapałem i codziennymi, dziesięciogodzinnymi ćwiczeniami, spowodował, że już po roku Arek bez trudu wygrywał riffy Tonego Iommi'ego czy solówki Michaela Schenkera. Nadszedł czas, aby zrobić krok do przodu.
W roku 1982, na fali fascynacji muzyką rockową, powstał zespół „Kant”, w którym Arek zaczął rozwijać skrzydła jako gitarzysta solowy. Zespół występował lokalnie, zbierając kilka nagród, przede wszystkim za partie gitary solowej. W roku 1984 dołączyli do niego Jarek Łukomski (perkusja) i Krzysiek „Gonzo” Smardz (gitara), i na podwalinach „Kantu” stworzyli grupę o nazwie „Guliwer”. Rok później przybyli jeszcze Zbyszek Drankowski (śpiew) i Zbyszek Krukow (bas), i w tak ustalonym składzie rozwój zespołu nabrał szybszego tempa. Nastąpił również jasny podział funkcji: Krzysiek Smardz był odpowiedzialny za kompozycje i aranżacje, Zbyszek Drankowski za warstwę tekstową, Arek Religa za partie solowe gitar, a Jarek Łukomski wraz ze Zbyszkiem Krukowem tworzyli doskonałą sekcję rytmiczną. Rockowo zaaranżowana muzyka „Guliwera”, silnie zakorzeniona w zachodnich standardach, w połączeniu z melodyjną linią wokalną, imponującymi partiami gitarowymi i dynamiczną sekcją rytmiczną szybko ustaliła pozycję „Guliwera” na dolnośląskiej scenie muzycznej. O zespole zaczęło być głośno. W roku 1986 od Klubu Muzycznego magazynu „Razem” grupa otrzymała propozycję nagrania płyty. Zespół wyjechał do studia w Izabelinie i pod opieką Andrzeja Puczyńskiego zarejestrował swój debiutancki album. Z nieznanych jednak do dzisiaj przyczyn, wydanie płyty zostało odgórnie wstrzymane. Materiał nagrany w Izabelinie nigdy się nie ukazał. Mimo wszystko „Guliwer” nieprzerwanie grał koncerty, zaliczając największe imprezy muzyczne w kraju, m.in. Ogólnopolski Festiwal Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie (1987), który był wówczas największym rockowym festiwalem w państwach Układu Warszawskiego, często porównywanym do festiwalu w Woodstock. Niestety, ówczesna polska rzeczywistość nie sprzyjała rozwojowi zespołów rockowych i w roku 1988 „Guliwer” rozwiązał skład, kończąc tym samym działalność. Arek Religa i Zbyszek Drankowski reaktywowali w Kamiennej Górze zespół „Tom Sawyer”, który po kilkunastu miesiącach działalności również zawiesił działalność.
Zmiany na początku lat 90. w Polsce, to również zmiany w karierze Religi. Artysta zaprzestał występów i skupił się na doskonaleniu różnorakich technik gitarowych, w szczególności „tappingu oburęcznego”, stając się tym samym jednym z niewielu gitarzystów w Polsce i na świecie grających tą techniką. Równocześnie gromadził materiały do wydania szkółki dla adeptów gitary – część z nich ukazała się w magazynie „Gitara i Bas” Janusza Popławskiego, najbardziej popularnym w owych czasach czasopiśmie dla muzyków. W roku 1999 Arek Religa wrócił na scenę, biorąc udział w trasie koncertowej lidera „Varius Manx” Roberta Jansona, promującej jego solową płytę „Nowy Świat”. Nabrały również tempa przygotowania do wydania w formie wideo szkółki gitarowej „Tapping oburęczny” – jedynego takiego wydawnictwa w ówczesnej w Polsce. Prace zostały jednak wstrzymane z powodu nieoczekiwanej decyzji Arka – wyjazd z kraju.
W roku 2000 artysta przyleciał do Chicago. Cztery lata później stworzył w swoim domu na przedmieściach niewielkie studio nagrań. Tam powstały pierwsze nagrania do projektu, o którym Religa myślał od początku przylotu do Stanów – solowej, instrumentalnej i bardzo osobistej płyty, muzycznego podsumowania kilkunastu ostatnich lat. W międzyczasie szlifował umiejętności studyjne, nagrywając lokalne zespoły muzyczne oraz udzielał się w niewielkich projektach muzycznych. W roku 2006 ukazały się pierwsze utwory będące częścią przygotowywanej płyty – „It's going to be better” i „Into the future”, które intensywnie promowane przez Internet, szybko zyskały uznanie zarówno słuchaczy, jak i ludzi związanych z branżą muzyczną. Te dwa utwory, wraz z nagranym na początku roku 2007 „Hope”, zaczęły budowanie marki Arka Religi, przyniosły mu nagrody przyznawane przez uznane na rynku muzycznym instytucje, m.in. Dallas Songwritter Associacion czy jury konkursu Song of the Year. W połowie roku 2007 na świat przyszły kolejne utwory – przebojowy „Viva Carlos!” oraz „Beyond Horizon” i „Island of My Dreams”. Utwory te, a w szczególności wspomniany „Viva Carlos!”, utwierdziły zarówno słuchaczy, jak i środowisko muzyczne o zdolnościach kompozytorskich, aranżacyjnych i instrumentalnych autora, co zaowocowało podpisaniem kilku kontraktów z wydawcami w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Utwory Religi wydane były w kompilacjach (m.in. „Real Musica” Black Rose Production, „Guitars of Tomorrow Vol.1” KT Records), były także częścią ścieżki dźwiękowej do filmów (m.in. „Rent-A-Rasta” Michaela Seyferta), powstawała też muzyka na potrzeby prezentacji telewizyjnych i multimedialnych.
W kwietniu 2007 Arek Religa wygrał konkurs Texas Music Project (Guitar Solo Contest) w kategorii „Electric Guitar”. Główną nagrodą był wspólny koncert z takimi legendami jak: Eric Johnson, George Lynch, Joe Bonamassa czy Paul Red Smith. Niestety, ze względów rodzinnych Religa nie mógł wystąpić. W październiku 2007 roku ukazała się, nagrana we własnym studio, solowa płyta zatytułowana „In Memory of the Greatests”, zawierająca zarówno kompozycje znane słuchaczom, jak i nowe utwory, m.in. „And the Road Goes On...”. W całości utrzymana w ciepłym instrumentalnym klimacie fusion, zyskała bardzo przychylne recenzje od osób związanych z branżą. Pojawiła się potrzeba występów na żywo, w związku z tym, pod koniec roku 2007, Arek sformował zespół, którego członkami zostali m.in. muzycy biorący udział w nagraniu „In Memory...”. W międzyczasie, uznana firma Jim Dunlop typowała Religę na „Band of the Week”, zamykając tym samym rok 2007 (31 grudnia).
Początek roku 2008 to były intensywne przygotowania do występów na żywo. Zespół Arka piął się coraz wyżej, m.in. w jednym z najbardziej znanych konkursów Emergenza Music Festival, koncertując w legendarnych klubach muzycznych w Chicago (m.in. Double Door, Metro), doszedł aż do finału. Wziął również udział w renomowanym Chicago MOBfest, występując w klubie Kinetic Playground. W połowie roku Religa otrzymał nominacje do nagrody LAMA (Los Angeles Music Awards) w kategorii „Best Instrumental Album of 2008” oraz do nagrody ISSA (Independent Songwriter-Singer Associacion) w kategorii „Songwriting/Instrumental”. Niedługo później został nominowany w trzech kategoriach („New Age/Ambient”, „Instrumental”, „World”) do nagrody Hollywood Music Awards. 20 listopada 2008 w legendarnym Kodak Theatre w Hollywood, w Kalifornii Arek odebrał nagrodę akademii Hollywood Music Awards w kategorii „Best New Age Artists”. W grudniu 2008 został nominowany do nagrody Wietrznego Radia z Chicago „Polonus 2008” w kategorii Artysta Roku.
Prywatnie Arek Religa jest od kilku lat mężem Iwony, z którą ma córkę Natalię Annę (3 lata). Informacje dotyczące artysty dostępne są również na: www.arekreliga.com i www.arekreliga.com/press.
ZESPÓŁ
Jacek Berlin – perkusja, instrumenty perkusyjne.
Absolwent Akademii Muzycznej w Krakowie o specjalności instrumenty perkusyjne oraz Northwestern University w Evanston, gdzie otrzymał dyplom: Master of Music in percussion performance. Współpracował z Krakowską Grupą Perkusyjną, z którą koncertował na Warszawskiej Jesieni oraz uczestniczył w nagraniu płyty, między innymi, z utworem Bogusława Schäffera „Mattan”. Koncertował na festiwalach w Amsterdamie, Berlinie, Stuttgarcie i Bratysławie oraz w ramach Poznańskiej Wiosny Muzycznej i Festiwalu Muzyki Współczesnej we Wrocławiu. Uczestniczył w nagraniu utworu Alejandro Rossiego, który otrzymał pierwszą nagrodę za wykonanie na festiwalu kompozytorskim w Paryżu. Dla telewizji polskiej i francuskiej nagrywał muzykę współczesną do programu „Cisza i dźwięk”. Współpracował z Orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie oraz z Filharmonią Krakowską. Wykonuje również muzykę jazzową, współczesną i klasyczną. Solista, kameralista, muzyk orkiestrowy. Współpracuje z Paderewski Symphony Orchestra of Chicago.
Jerzy Kusiak – perkusja
Współpracował z Arkiem Religą przy wcześniejszych projektach, stanowi podstawę sekcji rytmicznej obecnego zespołu. Wraz z Jackiem Berlinem i Pawłem Pospieszalskim nadaje rytm i puls kompozycjom Religi.
Paweł Pospieszalski – gitara basowa
Studiował wiolonczelę na Akademii Muzycznej w Katowicach. Od dzieciństwa grał na gitarze, basie i fortepianie. Jako dwunastolatek występował w telewizji i radiu oraz koncertował w Polsce ze swoimi braćmi, grając muzykę własną oraz popularnych grup. W 1982 roku wyjechał do USA z zespołem Ireny Jarockiej. Z zespołem ICB nagrał płytę, której producentem był Tom Tom 84 (Earth Wind & Fire, Phil Collins).
Tomasz Wywrot – saksofon, klarnet, fortepian
Absolwent Liceum Muzycznego w Tarnowie. Wraz ze szkolnym zespołem „Swing Orchestra” oraz własnym jazzowym zespołem „Fairplay” koncertował w większości krajów Europy. Pobierał lekcje gry na klarnecie u profesora Andrzeja Komorowskiego, następnie zajął się nauką gry na saksofonie. Po ukończeniu liceum wyjechał do USA i rozpoczął studia w Roosevelt College, gdzie przez 4 lata pobierał nauki od największych muzyków jazzowych, m.in. Toma Garlinga, Roba Partona, Mike'a Smitha i Jerry'ego Dimuzzio. Współpracował z Polsko-Amerykańską Orkiestrą Symfoniczną PASO.