Kto tu (w Ameryce) rządzi?
Przypomniał mi się stary, wyświechtany dowcip, kiedy zahukany mąż dominującej go, despotycznej małżonki, w pewnym momencie zebrał się na odwagę i zapytał: „Kto tu, w tym domu, rządzi?”. Moment później, kiedy małżonka zmierzyła go groźnym wzrokiem, dodał: „A czy wolno się zapytać?”
W tym wypadku jestem ja, potulny obywatel amerykański, pomny potęgi mego państwa popartej przynajmniej milionem tajnych agentów różnych służb bezpieczeństwa, nie mówiąc już o „dronach”, czyli latających robotach, które na razie ubijają innowierców, ale po łatwym przeprogramowaniu mogą namierzyć takich jak ja, czyli tych, którzy zadają kłopotliwe pytania w rodzaju „A kto tu właściwie rządzi?”. Nie omieszkam dodać, że to pytanie trapi mnie od dawna i mam wątpliwości, czy nasi potentaci w administracji, w wojsku, w bankach i przemyśle, znają na nie odpowiedź. Być może, że tak jak ja boją się wyrazić swe wątpliwości otwarcie. A przecież ich zadaniem jest znać i wiedzieć! Oczy całego świata, nie mówiąc o wyborcach, są na nich skupione, więc nie mogą oni publicznie okazać wątpliwości. Czasami prawda o ich ignorancji wychodzi na wierzch, ale zwykle po wielu latach, a w międzyczasie mój kraj wypowiada wojny, które nie były konieczne i które kosztowały setki tysięcy, jeśli nie milionów ludzkich istnień. Tak było z wojną w Wietnamie, a ostatnio w Iraku, Afganistanie i Libii.
Właśnie czytam w „The New York Times”, że prezydent W. G. Bush przed wysłaniem wojska do Iraku pytał wszystkich swych doradców z wojska, wywiadu i dyplomacji, zgromadzonych w tak zwanym „Pokoju Sytuacyjnym”, czy popierają jego decyzję wysłania wojska do Iraku w celu obalenia Saddama Husseina. Wtedy nikt nie był przeciwny. Teraz, ponad 10 lat później, pojawiają się głosy, że wojna w Iraku była błędem. Niektórzy jej architekci, jak wiceminister obrony Paul Wolfowitz lub teoretyk „amerykańskiej potęgi”, Richard Perle, zniknęli z areny politycznej i od jakiegoś czasu nie widzę ich artykułów ani telewizyjnych wywiadów. Widocznie wcześniej niż inni zorientowali się, że ich buńczuczne wypowiedzi i przekonania na temat konieczności wprowadzenia demokracji na Bliskim Wschodzie nie znajdują potwierdzenia w rozwoju sytuacji i jak szczury z tonącego okrętu wycofali się z życia publicznego, a potem znaleźli intratną przystań w Truście Mózgów zwanym „American Enterprise Institute”. Na przegranym polu walki zostali jedynie architekci siłowego rozwiązania problemów „Demokracji na Bliskim Wschodzie” za pomocą bombardowania: Dick Cheney, pełniący funkcję wiceprezydenta i Donald Rumsfeld, minister obrony, no i oczywiście sam były prezydent – W. G. Bush. Ci „pogrobowcy” w swych wypowiedziach i pamiętnikach utrzymują, że gdyby dzisiaj znaleźli się w podobnej sytuacji, zrobili by to samo. Niepokojące jest, że tych trzech ludzi o błędnym zrozumieniu politycznej, etnicznej i religijnej rzeczywistości na Bliskim Wschodzie mogło w imieniu całego kraju podejmować tak ważne decyzje, których konsekwencje obarczają nas wszystkich dzisiaj. Czy stały za nimi inne grupy interesów, jak na przykład przemysł wojskowy i naftowy, tego się nie dowiemy. Oczywiście teraz, kiedy już wolno mówić o przegranej wojnie w Iraku, nikt z tych, którzy zawinili, kłamiąc w żywe oczy, że Saddam Hussein ma „broń masowej zagłady”, nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Pozostaje sprawa wpływu Izraela na naszą politykę bliskowschodnią. Teraz jednak, kiedy po obaleniu dyktatorów na Bliskim Wschodzie górę zaczęli brać mahometańscy ekstremiści, można stwierdzić, że prawdopodobnie dla Izraela starzy wrogowie byli bezpieczniejsi, niż obecni nieokiełzani fanatycy w Syrii, Libii, Iraku, Tunezji i Egipcie. Na Amerykanów coraz mniej można liczyć, gdyż nasze zainteresowania przesunęły się z Bliskiego na Daleki Wschód.
Prezydent Obama nagle znalazł przyjaciela, który wyciągnął go z tarapatów w Syrii, jako że nasi sprzymierzeńcy, Francja i Anglia, nie mówiąc o Izraelu, pchali go do wojny z Assadem w Syrii, gdzie jakoby „demokratyczni” rebelianci mieli wprowadzić następną, jeśli nie wiosnę, to jesień wśród alawitów i chrześcijan. Już już Obama miał nacisnąć guzik z rakietami Tomahawk, gdy z przyjazną pomocą pospieszył mu nie kto inny, ale rosyjski prezydent Putin. To on namówił Assada, by pozbył się broni chemicznej, która i tak do niczego się nie nadaje, i przez to Assad z mordercy dzieci, które jakoby zagazował, zamienił się w bardziej przyjaznego nam satrapę. Z pomocą przyszła Obamie także jego doradczyni do spraw bezpieczeństwa, Susan E. Rice, dotychczas jakoby specjalistka od spraw afrykańskich, która teraz skierowała swą i prezydenta uwagę na Daleki Wschód, jako że z Bliskim Wschodem nikt jeszcze nie wygrał. Wynika z tego, że w mrocznej otchłani amerykańskiej polityki zagranicznej zabłysnęło światełko zdrowszego rozumu. Po wielu latach w końcu zrozumiano rzeczy, które były oczywiste od samego początku. Mam nadzieję, że Obama nie wyda wojny Chinom w obronie Wietnamu czy Japonii, które to kraje spierają się z Chinami o jakieś wystające z wody skały, wokół których, być może, znajduje się ropa naftowa.
A co z tym przebrzydłym Snowdenem, który zbezcześcił dobre imię naszego elektronicznego ucha? Właśnie Putin dal mu azyl i wybawił naszego Prezydenta z kłopotów, jakie nasze agencje wywiadowcze by mu sprawiły, sprowadzając Snowdena do US, gdyż ani go ubić, ani sądzić nie byłoby można bez sprowokowania dużej społecznej poruty. Ludzie na ulicy się ostatnio wycwanili i pytają ciągle, co takiego groźnego Snowden zrobił. To oznacza, że Obama winien być Putinowi wdzięczny podwójnie, raz za Syrię, a drugi raz za Snowdena.
Prasa, która zwykle w przeszłości szła na sznurku zaleceń z Białego Domu, tym razem się buntuje. Od jakiegoś czasu „The New York Times” prawie codziennie drukuje nowe wiadomości o wybrykach naszej superorganizacji „Wielkiego Ucha”, zwanej Agencją Narodowego Bezpieczeństwa, która wypełnia sobie czas nagrywaniem rozmów z telefonu komórkowego pani Merkel.
Na naszym południowym podwórku małemu i słabemu krajowi Ameryki Łacińskiej, Boliwii, przypomniano, że jest tylko mało znaczącym pionkiem winnym posłuszeństwo amerykańskiemu mocodawcy. Wasalską pozycję Boliwii określono, kiedy samolot jej prezydenta, Evo Moralesa, zmuszono do lądowania w Wiedniu. Powodem było podejrzenie, że na jego pokładzie może znajdować się Edward Snowden. Snowdena w samolocie nie znaleziono i zarówno nasi europejscy sojusznicy, jak i nasze amerykańskie wywiady zbudziły się z ręką w nocniku. Nie dałbym głowy, ale możliwe, że pomysł ze Snowdenem na pokładzie samolotu prezydenta Boliwii podrzucił Amerykanom wywiad rosyjski. Śmiechu było chyba w Moskwie co nie miara, kiedy Amerykanie dali się na ten prosty dowcip nabrać. Ciekaw jestem, czy śmiał się także prezydent Obama, kiedy mu powiedziano, że cała Ameryka Łacińska buntuje się z powodu pogwałcenia neutralności Boliwii, a prezydent Brazylii, Dilma Rousseff, zarządziła budowę własnego, niezależnego od US Internetu.
Natomiast nasi „zaufani” partnerzy w Europie z powodu ujawnienia podsłuchów zawieszają rozmowy o wspólnym rynku z US, który byłby bardzo korzystny dla Ameryki. W sumie coraz wyraźniej widać, że stosowanie podsłuchów wygląda jak celny strzał we własną stopę.
Prezydent Obama widocznie pod wpływem doradców niepotrzebnie rozdmuchał sprawę Snowdena i teraz ma poważne kłopoty, jak się z tej sytuacji wykaraskać. Cokolwiek zrobi, to mu zaszkodzi. Oczywiście mógłby przyznać, że Snowden zwrócił uwagę społeczeństwa amerykańskiego, iż nasz rozdmuchany wywiad niewiele ma do czynienia z terroryzmem, ale wtedy musiałby chyba sam prosić Putina o azyl, gdyż atmosfera w Washingtonie mogłaby być dla jego zdrowia szkodliwa.
Ja tu gadu gadu, a czytelnicy niecierpliwie pytają: a kto tu (w Ameryce) rządzi? Ano, chyba nikt. A może moje pytanie jest zbyt ambitne? Jedno wiadomo, że jak na razie osoba, która stoi na czele tego kraju, czyli prezydent Obama, może wydać wojnę z błahego powodu, ale nie jest w stanie jej skończyć. Patrzcie Państwo na Afganistan. No a co z finansami i z czego żyjemy? Żyjemy z długów, czyli z „drukowania” pieniędzy. Naszą najpotężniejszą bronią jest dolar, jako tak zwana waluta rezerwowa, którą naiwni kupują i się z jej zasobów cieszą. Jak długo to potrwa? Nie wiadomo. Może bańka mydlana naszego wysokiego standardu życiowego pęknie jutro, a może za lat dziesięć. Optymistyczną nadzieją jest, że tego momentu nie dożyję. Gorzej będą mieli młodsi ode mnie, którzy wtedy posmakują „odżywczej” zupy zwanej „wodzianką”, jaką moi rodzice próbowali zaspokoić mój i swój głód w czasie wojny, rzucając skórki zeschłego chleba na gorącą wodę, w której okazyjnie pływały skwarki słoniny.
A skąd ja taki mądry? Ano z wieloletniego doświadczenia w PRL-u i w USA z ówczesnymi organizacjami szpiegowskimi po obu stronach żelaznej kurtyny. Ku mojemu zdumieniu 50 lat poniewczasie, z dokumentów tajnych służb w PRL-u, teraz dostępnych w IPN, dowiaduję się, że byłem wtedy podejrzany przez komunistyczny kontrwywiad o bycie agentem brytyjskim, a kilka lat później, już w US, brano mnie za sowieckiego „szpiona” wysokiej technologii. I komu tu wierzyć, jeśli sam o swej szpiegowskiej działalności nie wiedziałem? Jeśli ktoś z szanownych czytelników jest zainteresowany mymi „szpiegowskimi” wspomnieniami, to zachęcam do przeczytania mej książki pod tytułem „Do Sukcesu Pod Wiatr”, dostępnej na Amazon.com albo u autora tego artykułu.