Kurytyba - stolica brazylijskiej Polonii
Zobacz w galerii:
Kurytyba - stolica brazyliskiej PoloniiWędrując po krajach Ameryki Południowej śladami Polaków, nie sposób pominąć Kurytyby, miasta będącego stolicą brazylijskich Polonusów. Mieszka tu trzysta tysięcy Brazylijczyków, w żyłach których płynie polska krew.
Migracja naszych rodaków na te tereny rozpoczęła się już pod koniec XIX stulecia. Na wyjazd na ten odległy kontynent decydowali się głównie najbiedniejsi, często bezrolni lub małorolni chłopi z Galicji. Była to emigracja o podłożu typowo ekonomicznym. Płynęli tu statkami przez Atlantyk. W tym samym kierunku podążali emigranci z Włoch, Niemiec, a także z terenów Ukrainy. Po dopłynięciu do brazylijskich portów czekała ich dalsza uciążliwa droga. Z wybrzeża stromymi, trudnymi do pokonania drogami wspinali się na płaskowyż położony na wysokości 800-900 m n.p.m. W zależności od zamożności i przywiezionego sprzętu trasę tę pokonywali w różny sposób. Najbiedniejsi wędrowali na piechotę, zamożniejsi, którzy dysponowali wozami, mieli ułatwione zadanie. Dopiero pod koniec XIX wieku wybudowano linię kolejową łączącą Kurytybę z nadatlantyckim portem Paranagua.
Z wyżyn do portu zwożono główne, w ówczesnym czasie, bogactwo kraju – kawę, a w drugą stronę transportowano nowych osadników wraz z dobytkiem. Kolonizatorzy otrzymywali od rządu Brazylii olbrzymie, jak na polskie wyobrażenia, działki o powierzchni 25 ha. Zazwyczaj były one porośnięte gęstą i nieprzyjazną puszczą. Po przyjeździe do Brazylii polscy chłopi, zamiast wykonywać typowe prace rolne, przestępowali do żmudnego karczowania puszczy. Ich największym wrogiem, poza klimatem, była przyroda: gęste lasy tropikalne, mikroskopijne moskity, jadowite gady, oncy – czyli pumy. Dopiero po latach udało się zebrać pierwsze plony.
Dziś aglomeracja Kurytyby liczy ponad 3 miliony mieszkańców. Jestem w niej po raz wtóry, po 20 latach. Zapamiętałem, że miasto było na wskroś nowoczesne, zadbane, dominowała wysoka, kolorowa, przyjazna dla oczu zabudowa, nie brakowało zieleni. Było gwarnie, barwnie, przyjaźnie. To miasto, w którym czułem się dobrze i bezpiecznie. Mimo jego europejskiego wyglądu nie miałem wątpliwości, że jestem w Ameryce Łacińskiej. Wszędzie pełno było różnych przejawów sztuki, na ulicach i placach co krok spotykałem grajków, którzy wygrywali i wyśpiewywali melodyjne utwory. W którą stronę się nie udałem, wpadałem na kolejne pomniki, popiersia, rzeźby, kolorowe rysunki na ścianach, a dookoła spotykałem uśmiechniętych, życzliwych i chętnie nawiązujących kontakty ludzi.
Tym razem już pierwsi spotkani w Kurytybie rodacy studzą mój zachwyt nad miastem. Przybliżają mi wiele mówiące statystyki, że w mieście tym najczęściej dochodzi do napadów, kradzieży i rabunków. Kurytyba stała się jednym z mniej bezpiecznych miast w Brazylii. To dla mnie duże zaskoczenie, do tej pory myślałem, że pod tym względem przodują największe miejskie molochy: Rio de Janeiro, São Paulo. Zwrócono mi uwagę, by cały czas mieć się na baczności i być czujnym.
Pamiętając o tych ostrzeżeniach, ruszam na poszukiwanie śladów polskości. Nie mam z tym najmniejszego problemu, natrafiam na nie co krok. Podziwiając uroki miasta pamiętać należy, iż jednym z jego naczelnych architektów był również Polak, Lubomir Ficiński-Dunin, urodzony już w Brazylii w 1929 roku. To także dzięki niemu miasto jest tak funkcjonalne i przyjazne dla swoich mieszkańców. Bardzo wielu z nich zachwyca się sprawnym systemem komunikacji miejskiej. Ponoć jest on najlepszy, najnowocześniejszy na świecie. Faktycznie zakorkowane ulice Kurytyby to widok dość rzadki, przynajmniej jak się porówna z innymi miastami w Brazylii, Polsce czy Europie. Autobusy miejskie kursują z dużą częstotliwością, mają swoje wydzielone pasy ruchu, obowiązują je inne przepisy ruchu niż pozostałe pojazdy. W celu usprawnienia i przyspieszenia obsługi pasażerów wybudowano specjalne przystanki. Podobnych nigdzie na świecie nie widziałem; są one jednym z symboli miasta. Mają charakterystyczny kształt położonego walca, tuby. Rozdzielony jest w nich ruch pasażerów wsiadających i wysiadających – ich drogi się nie krzyżują. Bilet autobusowy kupuje się przy wejściu na terminal, u biletera. Jeden bilet upoważnia do kolejnych przesiadek, a do tego jest tani. Postój pojazdów na przystankach jest krótki, a jazda wydzielonymi pasami szybka. Na początku można mieć kłopoty w orientacji w tym jakże odmiennym systemie, ale gdy się zrozumie obowiązujące zasady, jazda autobusami daje poczucie komfortu.
Inne obserwacje również dają dużo do myślenia, jak łatwo i bez specjalnych nakładów finansowych można usprawnić i poczynić bezpieczniejszym ruch drogowy. Władze miasta z myślą o rowerzystach zabezpieczają dla nich jeden z pasów ruchu. Dzieje się tak tylko w niedzielę, kiedy ruch samochodowy w mieście jest najmniejszy, a rowerzyści ruszają na swoje wycieczki. Położony przy chodnikach pas ruchu jest wtedy rezerwowany wyłącznie do jazdy na rowerach.
Na drogach położonych poza obszarem zabudowanym przyjęto cały szereg ciekawych i nowatorskich rozwiązań. Jedno z nich to różne ograniczenia dozwolonej prędkości jazdy, w zależności od panujących warunków atmosferycznych. Gdy pada deszcz i jezdnie są śliskie maksymalną prędkość jazdy ograniczono do 40 km/godz., a gdy nawierzchnia jest sucha, można tą samą drogą jechać z prędkością o 20 km większą. Jakie to proste i logiczne. Nic tylko zastosować w Polsce.
Polskość w Kurytybie
Ale wróćmy od Kurytyby i Polaków. W mieście działa kilkanaście organizacji skupiających brazylijskich Polonusów. W centrum miasta, przy ulicy Elbano Pereira znajduje się siedziba najstarszej polonijnej organizacji w mieście: założonego 15 czerwca 1890 roku Towarzystwa Polsko-Brazylijskiego imienia Tadeusza Kościuszki. Zajmuje okazały, stary budynek. Obecnie wnętrze jest zaniedbane, ale wrażenie robi duża sala konferencyjno-kinowa.
Dziś Towarzystwo znajduje się w rękach jednej z polonijnych rodzin. Wobec dużej liczby polonijnych organizacji współpraca pomiędzy rodakami mieszkającymi w Kurytybie nie układa się najlepiej. Podobnie jak w kraju są tu bardzo mocne podziały, konflikty, panują specyficzne układy. Nie ma szans, aby na jedno spotkanie przyszły reprezentacje wszystkich polonijnych organizacji. Nie sprzyja to harmonijnemu rozwojowi polskiej społeczności. Sytuację usiłuje unormować nowy-stary polski konsul generalny, Marek Makowski. Niedawno został ponownie mianowany na to stanowisko i z dużym zapałem przystąpił do dzieła. To wspaniale, że może liczyć na pomocną dłoń polskich misjonarzy, których pracuje tu wyjątkowo dużo. W Kurytybie swoją siedzibę ma jedna z dwóch na kontynencie Polskich Misji Katolickich. Szefem misji jest ks. Zdzisław Malczewski, który opiekuje się Polonusami w Brazylii już od bez mała 35 lat. Jest on tytanem pracy i najlepszym znawcą spraw polonijnych w Brazylii. Mimo niknącego zainteresowania od lat wydaje periodyki dotyczące spraw Polonii brazylijskiej. Są to wydania dwujęzyczne, po polsku i po portugalsku, tak by były zrozumiałe dla naszych rodaków mieszkających w tym kraju. Jednak zdecydowana większość z nich nie posługuje się już językiem swoich przodków. Funkcję kanclerza Polskiej Misji Katolickiej pełni obecnie jej były rektor, ks. Benedykt Grzymkowski.
Zaskakujące jest to, że osoba oprowadzająca mnie po siedzibie Towarzystwa nie zna języka polskiego. Coś takiego w siedzibie najstarszej polskiej organizacji w Kurytybie! Ot, znak dzisiejszych czasów. Wszystko pędzi, zmienia się z roku na rok. Skłania to do refleksji. Z jednej strony trochę żal, że kolejne pokolenia urodzone i wychowane już w Brazylii nie znają języka swoich ojców, a z drugiej strony to chyba dobrze, że następuje asymilacja. To naturalne, że dzieci, wnuki polskich emigrantów stały się pełnowartościowymi obywatelami swojej ojczyzny, a jeżeli działają jeszcze w polskich towarzystwach i organizacjach, to znaczy, że interesują się krajem swoich przodków. Należy podkreślić, że wielkim impulsem do odrodzenia ducha polskości był w 1978 roku wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Wtedy osoby pochodzenia polskiego mieszkające w Brazylii poczuły, że przynależność do tego narodu coś znaczy, jest ważna. Od tego czasu Polonusi przestali się wstydzić swojego pochodzenia. Zaczęli ponownie interesować się krajem przodków. Wzrosła ich świadomość narodowa. Bardzo czekali na przyjazd Papieża i gdy ten już w lipcu 1980 roku dotarł do Kurytyby, było to wielkie święto. Witały go setki tysięcy ludzi, a wśród nich dominowali dumni Polacy. Jan Paweł II w trakcie spotkania z rodakami podarował im obraz Pani Jasnogórskiej; wędrował on po całej Paranie od jednej polskiej wsi do kolejnej. Był wszędzie tam, gdzie nie udało się dotrzeć Papieżowi. Miałem okazję go zobaczyć na plebanii kościoła Jana Chrzciciela u polskich księży: Benedykta Grzymkowskiego oraz Zdzisława Malczewskiego.
Zdziwienie budzi fakt, że w mieście, w którym mieszka tak wielu naszych rodaków, nie działa żadna szkoła, w której uczono by podstaw języka polskiego, historii i kultury. Wśród młodego pokolenia brazylijskich Polonusów nie ma takiego zapotrzebowania. Nadmienić jednak należy, że od 2009 roku na najstarszej uczelni w Brazylii, powstałej w 1912 roku, czyli na Federalnym Uniwersytecie Parany, działa kierunek filologii polskiej. Wieloletnie starania o utworzenie tej jedynej na kontynencie polonistyki przyniosły w końcu rezultaty. Kierunek ten został uruchomiony w 140. rocznicę przybycia pierwszych polskich kolonistów. Chętnych do studiowania polskiej literatury i języka było więcej niż miejsc. Na 18 miejsc zgłosiło się 28 kandydatów, wśród nich Polonusi oraz rdzenni Brazylijczycy. Pierwsi absolwenci w 2013 roku opuszczą mury uczelni i będą przyczyniać się do rozwoju kultury polskiej w Brazylii. Możliwości wykazania się będą mieć bardzo duże, bo współpraca na linii Polska-Brazylia mocno kuleje. Nasi rodacy żałują, że nie mogą korzystać z dobrodziejstwa Polskiej Telewizji, z kanału stworzonego specjalnie dla Polonii, czyli TVP Polonia. Sygnał tej telewizji dociera do rodaków na całym globie, nie ma go tylko w Ameryce Południowej. Jak w takiej sytuacji zainteresować młodych Polonusów tym, co się dzieje w kraju ich przodków: kulturą, muzyką, sportem i historią Polski? Ktoś coś tu mocno zaniedbał!
Las imienia Jana Pawła II
Dla mieszkańców miasta najbardziej polskim elementem jest park, a w zasadzie las imienia Jana Pawła II (Bosque Polones Papa Joao Paulo II). Teren ten specjalnie zagospodarowano przed pierwszą wizytą Ojca Świętego w Brazylii. Jest to miejsce, które na co dzień bardzo chętnie odwiedzają mieszkańcy miasta, organizuje się tu wiele imprez okolicznościowych, w tym także większość świąt narodowych i religijnych związanych z historią Polski. Park stanowi jedną z atrakcji turystycznych Kurytyby.
Szefową tego terenu jest Polka, Danuta Lisiecki de Abreu, mieszkająca od początku lat 50. w Brazylii. Urodziła się w Wilnie, później losy rzuciły całą rodzinę na Zaolzie. W trakcie okupacji razem z ojcem dostała się do sowieckiego łagru, a po powstaniu armii generała Andersa wstąpiła do wojska i przeszła szlak bojowy. Po zakończeniu działań wojennych nie miała gdzie wracać; ani Wilno, ani Zaolzie nie należały już do Polski. Miała świadomość, że w najlepszym wypadku znalazłaby się w więzieniu. Zdecydowała się na wyjazd do Anglii, aby po kilku latach migrować dalej za wielką wodę. Obecnie pani Danuta jest bardzo zaangażowana w swoją pracę. Oprowadzanie każdej osoby, która tu dotrze, sprawia jej wiele satysfakcji. Widać, że park Jana Pawła II to jej życie. Pokazuje mi wszystkie obiekty.
Między strzelistymi araukariami o rozłożystych konarach w kształcie parasoli stoi tu kilkanaście XIX-wiecznych drewnianych domów sprowadzonych z terenu stanu Parana, w których dawnej mieszkali osadnicy przybyli z ziem polskich. W pierwszym domu urządzony jest sklep z pamiątkami regionalnym związanymi z Polską, które stanowią głównie rękodzieła. Są tam artykuły wykonane na miejscu, jak chociażby mikroskopijne miniaturki Jezusa bądź Matki Boskiej wykonane w szyszce z piniora. Większość artykułów sprowadzono jednak z Polski. Nie brakuje tu: pisanek, drewnianych szkatułek, laleczek w strojach regionalnych, herbów miast, obrusów czy kilimów. Druga chałupa wyposażona jest we wszelkie meble, narzędzia pracy, sprzęty domowe, obrazy, znajduje się tam również trochę zdjęć ukazujących historię polskiego osadnictwa w Paranie. W końcu docieram do tej najważniejszej, w której w 1980 roku gościł Papież. Dom w tracie wizyty papieskiej ustawiony był na stadionie „Couto Pereira”, gdzie w trakcie mszy zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy wiernych. Później przeniesiono go do parku, gdzie służy za kaplicę. Przed nim stoi drewniany krzyż. W ołtarzu znajduje się poświęcony przez Jana Pawła II obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a obok specjalnie zamówiony i wykonany w Częstochowie haft z tym samym wizerunkiem. To oryginalne dzieło artystów z Polski budzi duże zainteresowanie Brazylijczyków. Mnie zafascynowała rzeźba „Jezusa Migranta”, która została wykonana z okazji wizyty Papieża w Kurytybie i podarowana jej mieszkańcom. Przed kolejnymi chałupami stoją drewniane wozy konne przywiezione przez polskich emigrantów lub wykonane przez nich już na miejscu w Paranie. Niektóre są drabiniaste, jeden z nich ma pełne drewniane koła. To dla Brazylijczyków duża egzotyka.
Teraz czas na podziwianie polskich pomników. Już przed wizytą w parku Jana Pawła II wiele słyszałem o stojącym tu jego monumencie; opinie były raczej negatywne. Jest to pierwszy pomnik Jana Pawła II, jaki postawiono w Brazylii. Odsłonięcia dokonano 16 października 1981 roku. Widziałem już bardzo wiele pomników naszego wielkiego rodaka stojących na wszystkich kontynentach, reprezentowały różne poziomy, większość budziła podziw. Ten zdecydowanie wygrał w mojej klasyfikacji najmniej udanych rzeźb. Tu wizerunek Jana Pawła II nie zgadza się z sylwetką, która pozostała w mojej pamięci. Zresztą ks. Benedykt Grzymkowski wspominał mi, że gdy te niezbyt pochlebne opinie przekazywał Papieżowi, ten śmiał się, że nie wszystkim musi się podobać. Za to bez trudu rozpoznaję pomnik Mikołaja Kopernika, przeniesiono go tu w 1995 roku z centrum miasta i odremontowano. Pomnik ten był darem miasta Torunia z okazji XX-lecia PRL-u. Początkowo stał przy Placu Polskim. Dziś na odnowionym cokole znajduje się tablica poświęcona wizycie w Kurytybie prezydenta RP Lecha Wałęsy, człowieka traktowanego jako symbol obalenia komunizmu w Europie. Jest to postać bardzo popularna, szanowana i ceniona w Brazylii. Popularność byłego przywódcy Solidarności jest na tyle duża, że w brazylijskich sklepach można znaleźć wódkę nazwaną od jego nazwiska „Walesa”.
Po wyjściu z parku trafiam do kolejnego frapującego miejsca. Znajduję się przed futurystycznym, niesamowitym w kształcie Muzeum Sztuki Współczesnej. Ogromny, widoczny z daleka gmach ma niespotykany w architekturze kształt oka i wysokość 21 m. Jak większość budynków zaprojektowanych przez najsłynniejszego brazylijskiego architekta, Oscara Niemeyera, jest on oblany ze wszystkich stron wodą. Gmach oddano do użytku w 2002 roku, jego projektant liczył sobie wtedy 95 wiosen i był cały czas czynny zawodowo.
Towarzystwo Polsko-Brazylijskie imienia Józefa Piłsudskiego i Polski Zespół Tańca Ludowego „Wisła”
Czas na wizytę w kolejnej polskiej organizacji. Kieruję swoje kroki ponownie do centrum. Tym razem spaceruję starymi, wąskimi uliczkami, są one na tyle wąskie, że wycofano z nich ruch kołowy. Zamieniono je na deptaki i aleje spacerowe. Udaję się do siedziby liczącego ponad 100 lat Towarzystwa Polsko-Brazylijskiego imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego. Przed budynkiem stoją dwa samochody, oba z miejscową rejestracją, ale przy tablicach znajdują się biało-czerwone nalepki z godłem Polski. Oprowadza mnie Włoch, ale podkreśla, że bardziej czuje się Polakiem niż Włochem. Nie udaje mi się ustalić, skąd u niego taka miłość do naszego kraju. W każdym razie doskonale orientuje się we wszelkich szczegółach dotyczących Towarzystwa.
Budynek wygląda na mocno zaniedbany, trwa remont dachu, ale przed tygodniem odbyło się tu bardzo udane spotkanie Polonii z Andżeliką Borys. Przyszło na nie duże grono Polonusów, dyskusja była bardzo ciekawa: zastanawiano się, w jaki konkretny sposób można pomóc rodakom mieszkającym na Białorusi. W czasie zwiedzania największym zaskoczeniem jest dotarcie do niepozornie wyglądających magazynów. W pierwszej chwili wydawały mi się niewielkie, lecz gdy zobaczyłem, jakie skarby kryją, byłem w szoku. W życiu nie widziałem takiej ilości strojów ludowych: buty, kierpce, suknie, kaftany, spodnie, czapki. Pochodzą one chyba ze wszystkich regionów Polski, a są własnością Polskiego Zespołu Tańca Ludowego „Wisła” z Parany, który jest spadkobiercą założonej w 1928 roku przez Tadeusza Morozowicza „Parańskiej Grupy Folkloru Polskiego”. Zespół jest nadzwyczaj aktywny, są dni, że na próby przychodzi 140 osób. Wśród nich są zarówno seniorzy, jak i małe dzieci w wieku 3-4 lat. Jego występy są niezwykle barwne, charakteryzuje je żywy taniec, piękno strojów oraz harmonia muzyki, śpiewu i kolorów. Atrakcyjne występy ogląda bardzo liczna widownia. W ubiegłym roku „Wisła” zdobyła serca widowni w Rzeszowie w trakcie dorocznego XV Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych. Podobnym uznaniem cieszą się występy „Wisły” w Kurytybie, organizowane na scenach najlepszych teatrów. Przychodzi komplet widzów, wśród nich Polonusi i Brazylijczycy, a dużą część publiczności stanowią młodzi ludzie. Najbliższa próba zespołu ma się odbyć za dwa dni, w niedzielę, gdyż większość członków zespołu na co dzień pracuje lub uczęszcza do szkół.
Uroki Kurytyby
Pod wieczór na koniec kolejnego intensywnego dnia spędzonego w Kurytybie najlepiej wypocząć, zebrać myśli, posumować dzień i wypić kolejną pyszną brazylijską kawę w jednym z licznych parków. Wybór wyjątkowo trudny, ale decyduję się na Parque das Pedreiras, położony na obrzeżach Kurytyby, gdzie znajduje się słynna opera z drutu. Słynna dla mieszkańców Kurytyby, ale ze wstydem przyznaję, że wcześniej nic nie słyszałem o Opera Arame. To, co zobaczyłem, zaparło dech. Ultranowoczesna architektura obiektu, wybudowanego przed dwudziestu laty, wtopiona została w ściany dawnego kamieniołomu, a wszystko otoczono bujną i urozmaiconą zielenią. Ze wszystkich stron opera oblana jest wodą. W stawie podziwiać można wiele gatunków kolorowych ryb, rozpoznaję tylko karpie, są też żółwie. Droga wejściowa do opery wiedzie przez druciane mostki. Obok znajdują się urwiste ściany skalne, po których spływa kilkunastometrowej wysokości wodospad, a dookoła rośnie wiele gatunków kolorowych, wspaniale pachnących kwiatów. Sam gmach opery jest urzekający, ażurowy. Konstrukcja jego zbudowana jest ze stalowych rur. Z zewnątrz poprzez poliwęglanowy dach widać dużą położoną w dole scenę o powierzchni 400 m² oraz amfiteatralnie usytuowane 2 400 miejsc siedzących. Drugiej takiej opery nie ma nigdzie na świecie. Specyficzny, przyjazny klimat miejsca pozwala na chwilę refleksji. Jest to miłe zakończenie dnia.
Poznając kolejne uroki miasta, kieruję się ponownie do parku. Jest ich tu wyjątkowo dużo. Statystyki podają, że 50 m² terenów zielonych przypada na jednego mieszkańca Kurytyby, według mojego rozeznania to rekord świata, nie słyszałem o podobnym wskaźniku w innym mieście. Ogród Botaniczny jest jednym z symboli miasta. Ten wielki ogród utrzymany w stylu francuskim oddano do użytku w 1991 roku. Jakie to zastanawiające, że symbole miasta to obiekty wybudowane w okresie ostatnich 20 – 30 lat. Najczęściej, zwiedzając miasto, szukamy tych najstarszych elementów związanych z jego powstaniem. W Kurytybie jest dokładnie odwrotnie.
Poza okazami botanicznymi typowymi dla tej strefy klimatycznej podziwiać można piękne fontanny, małe wodospady, stawy, rzeźby. Mnie najbardziej interesuje pomnik autorstwa najsłynniejszego polonijnego rzeźbiarza w Brazylii, Jana Żaka, po portugalsku nazywanego Joao Zaco Parana. Olbrzymi brązowy posąg matki trzymającej w ramionach niemowlę to słynne „Macierzyństwo”. Jest to kopia pomnika, który powstał w 1907 roku i postawiony został w Rio de Janeiro, w dzielnicy Botafogo, przed Instytutem Opieki nad Dzieckiem. Rzeźba robi wielkie wrażenie, potęgują je otaczające błękitne niebo, zieleń drzew, kolorowo kwitnące kwiaty, a także oblewająca postaci matki i dziecka woda z fontann. Nad głowami fruwają stada bajecznie kolorowych motyli i ptaków, dominują wśród nich papugi. Horyzont zamyka stojąca na wzgórzu palmiarnia. Konstrukcją przypomina operę z drutu. Widok jeden z tych, które na długo zapadają w pamięć, a do tego dochodzi satysfakcja, iż jest to dzieło stworzone przez naszego rodaka. Pomnik ten stanął w Ogrodzie Botanicznym dwa lata po jego powstaniu, 9 maja 1993 roku. Na jego cokole znajduje się tablica z pięknym tekstem informującym, że jest to dar wspólnoty polskiej dla wszystkich matek parańskich, które dając nowe życie, dają duszę trzystuletniej Kurytybie.
Drugi, nie mniej sławny pomnik wykonany przez Jana Żaka nazwano „Siewcą”. Znajduje się on w centrum Kurytyby, z której pochodził rzeźbiarz, na Praça E Correia, przed siedzibą Rady Miasta i nieopodal uniwersytetu. Monument ten odsłonięto 15 lutego 1925 roku, był on darem kolonii polskiej dla uczczenia stulecia niepodległości Brazylii. W pobliżu, na tym samym placu postawiono pomnik – popiersie Jana Żaka. Stanął on w 1994 roku, w stulecie urodzin rzeźbiarza.
Warto jeden dzień przeznaczyć na wycieczkę szlakiem pierwszych polskich osadników i pokonać trasę wiodącą z portu w Paranagua do Kurytyby. Są dwa, równie atrakcyjne, warianty tej drogi. Można ją pokonać samochodem lub koleją, a najlepiej, gdy obie wersje uda się połączyć. Można zjechać samochodem z Kurytyby trasą nazywaną Estrada da Graciosa i podziwiać wspaniałe panoramy porośniętych bujną roślinnością Gór Morskich oraz widoki na zatoki, plaże, porty położone nad Atlantykiem. Powrót pociągiem, który wspina się aż na wysokość 934 m n.p.m., dostarcza nie mniejszych wrażeń. Nie jest to co prawda trasa porównywalna z najwyżej położoną koleją na kontynencie w Peru, wybudowaną przez naszego rodaka, Ernesta Malinowskiego, lecz emocje w czasie drogi są duże. Kursują tu składy turystyczne, przejazd w jedną stronę trwa trochę ponad trzy godziny. W najciekawszych widokowo miejscach maszynista zatrzymuje pociąg, aby podróżni mieli okazję zrobić najładniejsze zdjęcia. Sporą atrakcją są również postoje na stacjach pośrednich. Na perony wpadają miejscowi handlarze i oferują bogaty wybór: owoców, soków, napojów, słodyczy. Trasa wiedzie przez 13 tuneli i 67 mostów i wiaduktów. Największe przeżycie czeka mniej więcej w połowie drogi, gdy pociąg wjeżdża na wąziutką półkę skalną – wydaje się wtedy, że wagoniki z jednej strony przyklejają się do górskiego zbocza, a z okna położonego po drugiej stronie korytarza widać kilkudziesięciometrową przepaść.
ZDZISŁAW PISARSKI – POLAK INNY OD POZOSTAŁYCH
Dzięki uprzejmości konsula generalnego RP w Kurytybie Marka Makowskiego oraz jego żony poznaję kolejnego Polaka mieszkającego w Kurytybie – Zdzisława Pisarskiego. Postać to nietuzinkowa, barwna i szalenie frapująca. Na niedzielę jestem zaproszony do jego wiejskiej posiadłości. Znajduje się ona kilkadziesiąt kilometrów poza miastem. Tę dużą, 22-hektarową posiadłość kilka lat temu odkupił od brazylijskich buddystów, którzy prowadzili tutaj ośrodek medytacji i szkołę. Atmosfera tego miejsca pozostała nadal specyficzna, czuje się jeszcze ducha dawnych właścicieli. Wśród wysokich drzew porastających wzgórza stoi kilka budynków. Niektóre z nich mają charakterystyczne dla buddyzmu zdobienia, nie brakuje fontann. Nowy gospodarz sukcesywnie zmienia charakter tego miejsca. Pomału zagospodarowuje teren według własnego uznania, a jako dawny sportowiec wprowadza tu dużo nowych inwestycji związanych z tą dziedziną życia. Niedawno wybudował trawiaste boisko do piłki nożnej, jest stadnina koni, sieć ścieżek spacerowych, a także basen. Wybudował go, gdy w jeden z upalnych dni któryś z kolegów stwierdził, że nie ma się gdzie wykąpać. Przy kolejnej jego wizycie, która odbyła się po miesiącu, basen był ukończony. Od tej pory basen cieszy się największym zainteresowaniem wśród gości odwiedzających wiejską posiadłość Zdzisława.
Można tu spędzić czas w sposób miły, różnorodny i aktywny. Zaraz po przyjeździe część gości dosiada wierzchowców i udaje się na przejażdżki po okolicznych wzgórzach i lasach. Inni próbują swoich sił w wyprawach quadami. Jeżeli któryś z gości obawia się jazdy konnej wierzchem, gospodarz proponuje mu wycieczkę bryczką. Zdzisław dba, aby każdy, kto do niego zawita, był zadowolony, najedzony i uraczony drinkami. Uczta kulinarna jest przebogata; aby zapewnić właściwą jej obsługę do pomocy przywiózł dwa starsze małżeństwa – ludzi na co dzień zatrudnionych w jego firmie w Kurytybie. Jakże oni się starali, aby wszystkim dogodzić! Na bazie własnych produktów (w posiadłości jest duża własna hodowla: świń, świniodzików, kóz i baranów) przygotowali wędliny, a także kilkanaście różnych gatunków mięsa upieczonego na ogromnym ruszcie. Pan domu pilnował, aby każdy z gości spróbował wszystkich przygotowanych potraw. Z racji specjalności gospodarza – Zdzisław jest piekarzem – na stołach pojawiło się wiele gatunków chleba oraz różnorodne ciasta. Do popicia podano wspaniałe soki wyciskane z dojrzałych owoców. Aby ułatwić trawienie, gościom zaproponowano nieograniczone ilości różnych gatunków alkoholi, takich jak whisky, cachaça, wódka, caipirinha, wino, piwo.
Gdy słońce zaczęło mocno przygrzewać, wszyscy schronienia szukali w basenie. Tu była okazja do spokojnych rozmów, z wielkim zainteresowaniem słuchałem niesamowitych opowieści gospodarza. To, co usłyszałem, nadaje się na superscenariusz filmowy. Jedno życie, a tyle niesamowitych przygód, dziwnych zdarzeń losu, nagłych zmian. Jakże odmienne są losy mojego bohatera od tego, co wiedziałem o innych polskich emigrantach w Brazylii. Tego nie da się porównać z żadnym innym życiorysem. Do tej pory słyszałem o wychodźstwie rolniczym, politycznym, ekonomicznym, a tu zupełnie inna historia. Na przełomie lat 40. i 50. XX wieku ówczesne władze Brazylii zaczęły szerzyć wśród miejscowej Polonii poglądy o wspaniałym życiu, o nowych możliwościach ekonomicznych w nowej, „odrodzonej”, socjalistycznej Polsce. Głosili, że warto wracać do kraju swoich przodków i pomagać odbudowywać kraj po zniszczeniach wojennych, a w zamian za to uzyska się dobre, godne życie. Na ten „lep” dało się nabrać sto kilkadziesiąt polskich rodzin żyjących na południu Brazylii. Jedną z takich młodych i urodziwych reemigrantek z Brazylii poznał w Polsce Zdzisław Pisarski. Był wtedy znanym bokserem, reprezentantem milicyjnego klubu Gwardia Wrocław. W wadze półciężkiej zdobył wicemistrzostwo Polski. Lepszy od niego był jedynie słynny Zbigniew Pietrzykowski, późniejszy medalista Igrzysk Olimpijskich. Zdzisław był powoływany przez legendarnego trenera Papę – Feliksa Sztama – do kadry Polski.
Młodzi szybko się pobrali. Jednak siermiężne warunki życia w socjalistycznej Polsce były nie do zaakceptowania dla żony Zdzisława i jej rodziny. Powrócili więc do Brazylii. Zdzisław nie mógł razem z nimi wyjechać, nie otrzymał od władz PRL-u paszportu. Dopiero w 1962 roku uzyskał paszport i zgodę na opuszczenie kraju. Socjalistyczna ojczyzna zezwoliła mu jeszcze na zakup 7 USD i, zaopatrzony w tę niesamowitą ilość dewiz, mógł wyruszyć na podbój Brazylii. Po ponad trzytygodniowym rejsie M.S. „Sienkiewicz” i bardzo oszczędnym życiu (na statku wydał zaledwie 2 USD) dopłynął do portu w Rio de Janeiro.
Tu Zdzisław, pełen optymizmu, nie znając miejscowych realiów, sądził, że pozostałe 5 USD pozwoli mu na dotarcie do rodziny do Kurytyby. Rozczarowanie jego było wielkie; nikt na niego nie czekał, a on nie znał języka. Wyobrażenia o pieszej wędrówce z Rio de Janeiro do Kurytyby legły w gruzach, wszak miasta te oddalone są od siebie o 800 kilometrów. No cóż, życie spłatało kolejnego figla, ale Zdzisław nigdy łatwo się nie poddawał, zawsze był zaradny, walczył do końca. Postanowił, że zajmie się tym, co mu najlepiej wychodziło w życiu. Zaczepił w porcie potężnego, muskularnego Murzyna i zaproponował mu walkę bokserską. Ten w ciągu kilku najbliższych dni zorganizował mu trzy walki na gołe pięści. Przeciwnicy nie należeli do ułomków, wszyscy byli więksi, ciężsi i wyżsi od Zdzisława. On jednak walczył o dalsze życie, był bardziej zdeterminowany, wygrał więc wszystkie pojedynki, zarobił 100 USD i mógł w końcu ruszyć w kierunku Kurytyby na poszukiwania rodziny.
Jako człowiek oszczędny, zapobiegliwy i nie mogący przewidzieć swoich dalszych losów, w drogę wyruszył autostopem. Była ona wyboista, długa i kręta. W czasie jazdy samochodem ciężarowym wydarzył się wypadek, ze skrzyni na drogę wypadły wielkie, ciężkie drewniane pale. Zdzisław, jako siłacz, był pomocny w usuwaniu przeszkody z zatarasowanej drogi. W ten sposób poznał Jugosłowianina, który chciał mu zapłacić za solidnie wykonaną pracę. Nasz bohater zachował się honorowo i odmówił przyjęcia honorarium, ale znalazł w ten sposób pracę w młynie. Był jednak pełen obaw. Nie bał się ciężkiej pracy, niepokój jego budziła nieznajomość języka portugalskiego, ale z nowym szefem, Jugosłowianinem, jako Słowianie mogli się bez większych problemów dogadać. Podpisał wstępny kontrakt na 90 dni. Z każdym dniem pracowity, solidny i ambitny Polak zyskiwał coraz większe uznanie. Z czasem został jednym z szefów w młynie. Zapamiętał też dobrze słowa swojego bossa, że zawsze warto pracować w branży spożywczej, przy produkcji tak podstawowego artykułu, jak chleb. Tu żaden kryzys nie grozi, zapotrzebowanie na kupno pieczywa będzie zawsze, nawet w czasach dekoniunktury, epidemii, klęsk żywiołowych czy wojny.
Ta filozofia towarzyszy Zdzisławowi do dziś. Cały czas pracuje w tej branży. Jest właścicielem dwóch młynów, które produkują mąkę pszenną i żytnią. Śmiejąc się mówi, że są to niewielkie młyny, jeden produkuje 80 ton mąki dziennie, a drugi 20. Ma też w trzymilionowej Kurytybie sieć piekarń; pod swoją kontrolą ma cały przemysł piekarski w tej metropolii.
Życie Zdzisława Pisarskiego nie było jednak cały czas usłane różami. Bywały różne okresy w jego życiu. Przed wielu laty w trakcie kontroli skarbowej w przedsiębiorstwie należącym do Polaka jeden z urzędników był wyjątkowo opryskliwy i niegrzeczny. Nerwy Zdzisława były napięte do granic wytrzymałości. Wybuch nastąpił, gdy urzędnik obraził jedną z jego córek. Bokser nie wytrzymał i zdzielił kontrolującego pięścią w twarz. Ten po solidnym ciosie długo nie podnosił się i nie odzyskiwał przytomności. W tym momencie nasz rodak nie miał wyboru. Musiał szybko uciekać, i to w miejsce, gdzie niełatwo będzie go znaleźć. No cóż, w wielkiej Brazylii takich miejsc nie brakowało. Nasz bohater od razu pomyślał o odległej, dziewiczej, słabo zaludnionej Amazonii. Plan ten szybko wprowadził w życie. Zaszył się w tym bezpiecznym dla niego miejscu na ponad dwa lata, a że nigdy nie znosił bezczynności, szybko zabrał się do nowej pracy. Wspólnie z czterema podobnymi do niego kumplami założyli spółkę zajmującą się poszukiwaniem złota. W przedsiębiorstwie zatrudnili biednych, pozostających bez szans na inną pracę autochtonów. Tysiące garimpeiros w koszmarnych warunkach po kilkanaście godzin dziennie poszukiwało tego cennego kruszcu. Zazwyczaj takie poszukiwania skarbów nie dawały dobrych rezultatów, ale nie w przypadku naszego dzielnego Zdzisława. Ten urodzony pod szczęśliwą gwiazdą człowiek znów miał farta. Przez dwa lata prowadzenia firmy szczęście mu sprzyjało, pozyskał setki kilogramów złota. Któregoś dnia zupełnie bez zapowiedzi pojawił się ponownie w Kurytybie. Zdziwienie i radość najbliższych były ogromne, zwłaszcza że wrócił znacznie bogatszy w doświadczenia i zasoby finansowe.
Dziś Zdzisław ma 72 lata, lecz mimo dostojnego wieku trzyma się doskonale. Ktoś, kto nie zagląda w jego metrykę, daje mu 10-15 lat mniej. Imponuje sportową sylwetką, sprężystym krokiem oraz radością życia i życzliwością. Jest przykładem, jak dzięki zapałowi, ciekawości życia, a przede wszystkim uporowi i ciężkiej pracy można osiągnąć sukces. Były bokser na co dzień mieszka w Kurytybie, w dużym apartamentowcu. Ma tu do dyspozycji kryty basen. Jest również właścicielem dwóch apartamentów położonych na plażach nad Oceanem Atlantyckim oraz posiadłości, w której gościmy. Ma czwórkę dzieci: dwie córki i dwóch synów. Obie córki są zamężne i mieszkają w São Paulo. Jeden z synów, Marco, którego poznaję w trakcie niedzielnego spotkania, ma około 40 lat i pomaga ojcu prowadzić firmę. Odpowiada za sprawy finansowo-księgowe. Marco ma żonę, z pochodzenia Boliwijkę, oraz 19-letniego syna. Mówi trochę po polsku, ale przychodzi mu to z trudem. Język ten nie jest dla niego przydatny, nie używa go na co dzień. Skorzystał jednak z możliwości i gdy na Uniwersytecie Federalnym uruchomiono filologię polską, zapisał się na kurs języka. Nauczycielka chwali go, że czyni stałe postępy. Ma nadzieję, że język ten mu się przyda, bo za kilka miesięcy razem z ojcem wybiera się do Polski.
Zdzisław ostatnimi laty dość często powraca do ojczyzny, odwiedza tu swoje rodzeństwo. Siostry cały czas mieszkają na Dolnym Śląsku, w Bolesławcu. Podczas jednej z ostatnich wizyt wspólnie z nimi pojechał na Ukrainę, w okolice Lwowa, do swojej rodzinnej miejscowości Buczacza. Dla całej rodziny było to wstrząsające przeżycie: po kilkudziesięciu latach powrócili na tereny, gdzie się urodzili, wychowali, bawili, gdzie spędzili nie do końca szczęśliwe dzieciństwo. W trakcie odwiedzin, poza miłymi wspomnieniami, powróciły koszmary. Gdy ten silny i dzielny mężczyzna opowiada o tym, ma oczy pełne łez, a ja gęsią skórkę.
Zdzisław urodził się w 1940 roku, we wsi pod Lwowem. Był najmłodszym z czwórki rodzeństwa. W czasie okupacji rodzice pomagali ukrywać się Żydom. Byli za to szantażowani przez okolicznych Ukraińców, którzy chcieli wymusić od nich haracz. Rodzice nie ugięli się pod tymi groźbami. Niestety, sąsiedzi donieśli Niemcom, że pp. Pisarscy ukrywają u siebie około dwadzieścioro Żydów. Skończyło się egzekucją wykonaną na miejscu: na oczach dzieci i żony oprawcy zabili ojca. Tę chwilę, pomimo bardzo młodego wieku, Zdzisław zapamiętał na całe życie. Gdzieś głęboko w sercu została wielka zadra oraz potworny żal do Niemców, a zwłaszcza do Ukraińców.
Po zakończeniu wojny osierocona rodzina została przesiedlona na ziemie odzyskane, zamieszkali w Bolesławcu. Tu Zdzisław chodził do szkoły, a po jej ukończeniu powołany został do służby wojskowej w Szczecinie. Po jej zakończeniu przeniósł się do Wrocławia, gdzie w klubie Gwardia kontynuował swoją karierę bokserską.
Zdzisław wspólnie z Marco oprowadzają mnie po posiadłości, zaglądamy do głównego budynku, znajduje się tu kilkanaście pokoi gościnnych. To w nich dawniej mieszkali adepci studiujący sekrety buddyzmu. Dziś pokoje stoją puste, są zupełnie niewykorzystane, a gospodarze ciągle zapraszają: „Przyjedź tu do nas na dłużej, będziesz miał gdzie mieszkać. Miejsca jest, jak sam widzisz, bardzo dużo. Zabierz ze sobą żonę, dzieci, wnuki. Wszyscy się zmieszczą. Szkoda, żeby ten dom stał pusty. Możecie być tutaj, a jak się wam znudzi, to pojedziecie nad ocean, a później do Kurytyby”.