Hollywood.pl - wywiad z Agnieszką Niezgodą
Zobacz w galerii:
Hollywood.pl - wywiad z Agnieszką Niezgodą23 biografie i 5 lat rozmów w trasie pomiędzy Los Angeles, Nowym Jorkiem, Londynem i Warszawą z Polakami, którzy tworzą dzisiejsze Hollywood. Jedni bardziej znani, jak Alicja Bachleda-Curuś czy Iza Miko, inni trochę mniej, jak Alexander Gruszyński, Adam Holender, Sławomir Idziak, Feliks Parnell czy Jan Kaczmarek i Allan Starski, no i oczywiście ci najjaśniej świecący swoją gwiazdą, tuzy polskiego i światowego kina, jak Agnieszka Holland czy Roman Polański.
Każda z rozmów jest inna i w każdej czuje się inną energię i kontakt z rozmówcą. Niektórzy rozmówcy zaskakują szczerością, niektórzy powściągliwością, ale wszystkich łączy wspólny mianownik: osiągnięcie celu w fabryce snów…
Książkę, oryginalną, przykuwającą uwagę skromną grafiką literową, rozpoczyna rozmowa Agnieszki Niezgody z jej idolem, Romanem Polańskim, i jest to wywiad, który łatwo sobie można wyobrazić, jeśli kiedykolwiek oglądało się rozmowy z mistrzem. Ów człowiek ma charyzmę tak dużą, intelekt tak powalający, ładunek biograficzny tak znamienny i talent tak niezwykły, że rozmowa musi toczyć się wokół konkretnych treści. Ja bym ją nazwała „rozmową żonglując jajkiem”. Proste pytania, konkretne odpowiedzi Polańskiego powodują, że ma się totalny niedosyt. Definitywnie oczekuje się więcej treści. Przez sam fakt, że Polański jest więźniem swojej egzystencji, banitą, którego talent paradoksalnie najlepiej potrafiła wydobyć przygoda z Hollywood, gdzie powstały jego kultowe dzieła (Chinatown, Rosemary’s Baby czy Tess), można powiedzieć, że w jakimś sensie brak możliwości tworzenia w Ameryce ograniczył go artystycznie. Czytając jego wypowiedzi, czuje się nostalgię mistrza za, chciałoby się powiedzieć, „utraconym rajem”. Ale to trzeba przeczytać.
Mnie osobiście zafascynowała osoba Adama Holendra – operatora filmowego, którego biografia jest gotowym scenariuszem filmowym. Jest to chwytająca za serce historia chłopca z żydowskiej rodziny, który przeżył syberyjską zsyłkę i komunistyczny reżim, by poprzez Kanadę dotrzeć i zakotwiczyć się w Ameryce. Nocny Kowboj, Narkomani, Bezbronne nagietki Paula Newmana czy Dym Wayna Wanga to jedne z operatorskich wizji Adama Holendra. Ta rozmowa to fascynująca historia o życiu, szczęściu i wytrwałości.
Trudno byłoby wymieniać największych w Hollywood bez Agnieszki Holland, którą ja osobiście odbieram jako „żelazną damę” światowej kinematografii. Jest wszechstronnie uzdolniona, ponieważ nie tylko reżyseruje filmy, ale także pisze scenariusze. Inteligentna, twórcza i profesjonalna, nie znajduje usprawiedliwienia na nudę i lenistwo. Przeszła długą drogę od swojego telewizyjnego debiutu Wieczór u Abdona i Bez znieczulenia Andrzeja Wajdy, do których napisała scenariusz, do jej trzech oscarowych nominacji. Co dała jej praca za granicą i jak pracuje się z największymi aktorami światowego kina, będąc kobietą reżyserem? Agnieszka ujawnia to z zadziwiającą szczerością w rozmowie ze swoją imienniczką. Holland ma coś z kobiet, które zasiedlały Dziki Zachód. Bez trudu wyobrażam ją sobie w skórzanym płaszczu, powycieranym kapeluszu, ze strzelbą gotową do strzału. Ale rozmowa z reżyserką odkrywa też inne strony „żelaznej damy filmu”.
Abel Korzeniowski to przedstawiciel młodego pokolenia Polaków, którzy nie musieli emigrować „za chlebem”, ale raczej z potrzeby zawodowego rozwoju. Wychowanek Krzysztofa Pendereckiego pokazał swój potencjał do tego stopnia że Madonna, zauroczona jego talentem (skomponował muzykę do jej filmu W.E., za co został nominowany do Złotych Globów, co było jego drugą nominacją) śpiewała tylko dla niego… A to już coś! Można powiedzieć, że przebojem wdarł się do hollywoodzkiej czołówki kompozytorów. Historię o tym, jak polski kompozytor znalazł się w absolutnej czołówce polskich gwiazd w Hollywood i jak smakuje sukces, czyta się jak bajkę o dzielnym szewczyku Dratewce, bo Abel też musiał pokonać niejednego smoka na swojej drodze do sukcesu.
Alicja Bachleda-Curuś jest aktorką, która zasłynęła dzięki roli Zosi w Wajdowskim Panu Tadeuszu i od tego momentu jakoś poszło. Wcale nie bez wysiłku. Alicja opowiada w bardzo szczerej rozmowie z Agnieszką, jak robi się karierę w Hollywood i jak ciężko jest przebić się na amerykańskim rynku filmowym nawet znanej w Europie aktorce. Dlaczego, chociaż miałaby dużo lżej w Polsce, wybrała niepewną karierę w Ameryce? Z rozmowy wyziera charakter Alicji odziedziczony po silnych rodzicach i wynikający z przekazanych przez nich rodzinnych wartości.
Te i inne rozmowy ze znanymi w Hollywood Polakami znajdziecie Państwo w książce Agnieszki Hollywood.pl, a poniżej wywiad z autorką książki – Agnieszką Niezgodą.
IW: Rozmawiałaś z tyloma sławnymi ludźmi, czy masz kogoś, kto zadziwił Cię najbardziej?
AN: Filmowcy nie są ludźmi o małym ego, więc każdy bohater był wyzwaniem. Spotkania z młodszym pokoleniem, czyli m.in. Alicją Bachledą, Izą Miko, Ablem Korzeniowskim, ludźmi bliższymi mi wiekowo, nigdy mnie nie peszyły, bo wiedziałam, że szybko zaczniemy mówić wspólnym językiem, nawiążemy kontakt do długiej, prywatnej rozmowy. A to był podstawowy warunek: domowa, prywatna opowieść o życiu bohatera, którą odtwarzaliśmy często podczas wielu wielogodzinnych spotkań. Natomiast bohaterowie ze starszego pokolenia, z gigantycznym dorobkiem, m.in. Adam Holender, Agnieszka Holland, Jan Kaczmarek, nie wspominając o Romanie Polańskim, były to osoby, które na wstępie mnie stresowały. Nawiasem mówiąc, wywiad z Polańskim był całkiem odmiennym wywiadem, przeprowadzanym na wariata w ostatniej chwili, ponieważ Polański dołączył do książki na dziesięć dni przed drukiem.
Chciałam z tymi ludźmi rozmawiać z pozycji partnera. Partnera pracy nad książką, a nie fana. Na wywiad z Holendrem, operatorem, jechałam w pewien dżdżysty, wrześniowy poranek w Nowym Jorku pociągiem z Upstate New York, gdzie nocowałam u koleżanki. Patrzyłam na szaroburą rzekę za oknem i tak sobie myślałam: „Okej, spotkam dystyngowanego pana rocznik 30., Krakusa, który pracował m.in. z Paulem Newmanem, współtworzył klasykę amerykańskiego kina, mieszka w topowej lokalizacji przy Central Park, i co, wejdę i powiem: Cześć, Adam?”. W napięciu dotarłam do jego kamienicy, zaanonsował mnie doorman, wjechałam windą na piętro, otworzyły się w drzwi, w nich stanął szalenie dystyngowany pan i... i wtedy stwierdziłam, że właśnie tak! Cześć, Adam! Że muszę natychmiast oswoić sytuację! Zobaczyć człowieka, a nie posąg, nie dorobek, nie adres. Przeszliśmy do kuchni zrobić kawę. Zobaczyłam akwarium, w nim żółwia, zapytałam, jak ma na imię. Albert. Zaczęłam wypytywać o Alberta. Ile ma lat, co je, jak się kąpie. Adam Holender przywoływał z humorem anegdoty o Albercie. W mig nawiązaliśmy kontakt, właśnie poprzez lekkość sytuacji i poczucie humoru. Chwilę potem przeszliśmy na ty, rozmowa potoczyła się rewelacyjnie. Rozmowa m.in. o dzieciństwie Adama Holendra w Gułagu na Syberii.
Inne takie spotkanie: kostiumolog Ania Biedrzycka-Sheppard, która mieszka w Londynie, była nominowana do Oscara za Listę Schindlera i Pianistę. Pracowała akurat w Los Angeles przy Captain America. Pojechałam w sobotę do Ani do hotelu, miała wolny dzień. Znów byłam cała zestresowana! Usiadłyśmy z Anią do rozmowy, włączyłam dyktafon i... wyłączyłam go po ośmiu godzinach. W międzyczasie zjadłyśmy lunch, wypiłyśmy butelkę białego wina, na koniec Ania mówi: „Słuchaj, jak będziesz leciała z LA do Warszawy, zatrzymaj się u mnie w Londynie! Dokończymy wywiad!”. Rok potem leciałam z LA do Warszawy przez Londyn, zatrzymałam się u Ani. Spędziłyśmy kilka fantastycznych dni razem, pośmigałyśmy po Londynie jej sportowym autem, porobiły zakupy, przegadałyśmy po babsku kilka wieczorów. Dopiero wtedy napisałam jej rozdział. To raptem dwa przykłady, ale pokazują, jak niezwykłe były to spotkania. Pozwoliły mi napisać bardzo intymne portrety bohaterów książki, ale także poznać niezwykłych ludzi. Z wieloma do dziś, już po publikacji albumu, nadal utrzymuję kontakt.
IW: Co zainspirowało Cię do napisania tej książki?
AN: W 2009 roku czekałam właśnie na premierę mojej debiutanckiej powieści, Dobranocka, kiedy spotkałam w Warszawie operatora Jacka Laskusa, na co dzień mieszkającego w Los Angeles. Szukał tematu na reportaż fotograficzny. Rzucił hasło „Polacy w Hollywood”. Podchwyciłam temat, że może zrobiłabym wywiady i mielibyśmy książkę. Pracowałam wówczas od kilkunastu lat jako dziennikarka, miałam też wydawcę powieści. Wydawało więc nam się, że za rok, no, może góra dwa, zobaczymy nasz album o Polakach w Hollywood na półkach księgarskich. Nie mieliśmy pojęcia, w jaki projekt się pakujemy: podróże między Los Angeles, Nowym Jorkiem, Londynem, Paryżem. Ponad dwudziestu bohaterów, z którymi czasem samo umawianie się trwało rok, bo byli w rozjazdach po świecie. Negocjacje z polskimi wydawnictwami, z których żadne nie gwarantowało nam wsparcia, na jakie liczyliśmy, natomiast każde chciało przejąć gotowy projekt. Zakładanie własnego wydawnictwa, wypełnianie wniosków o dofinansowanie publiczne, walka o sponsorów prywatnych, załatwianie dystrybucji, kompletowanie zespołu, milion innych frontów biznesowych. Gdyby ktoś w 2009 roku powiedział mi, że w 2013 roku będę nadzorowała jakość kolorystyczną arkuszy drukarskich w drukarni w Bielsku-Białej, wprowadzała do świtu korekty do obu wersji językowych książki, wisząc non stop na komórce z amerykańską redaktorką, Katherine z Chicago, odbierała palety handlowe przy Trasie Toruńskiej do magazynu w Warszawie, wysyłała palety kontenerami do Stanów, prowadziła rachunki przedsiębiorcy, w międzyczasie występowała w kilku programach telewizyjnych i kilkunastu radiowych w Polsce, to bym powiedziała, że wariat. Gdyby ktoś jeszcze powiedział mi, że w 2014 roku będę miała premierę wersji angielskiej swojej książki – i znów: połączoną z organizacją book signings, wystaw, przyjęć – powiedziałabym, że wariat do imentu. Tymczasem udało się! Otrzymaliśmy dofinansowanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, wywalczyliśmy wsparcie kilku sponsorów. Dzięki temu album „Hollywood.pl” powstał od początku do końca jako dzieło autorskie. Na moich i Jacka zasadach. Pięknie wydany, w twardej oprawie, na świetnym papierze. Z bohaterami, na jakich nam zależało.
IW: W jaki sposób dokonałaś wyboru, że właśnie te osoby będą bohaterami Twojej książki? Przecież jest wielu innych znanych Polaków w Hollywood.
AN: „Wielu innych znanych”... moim zdaniem nie bardzo, jeśli mówimy o Polakach urodzonych w Polsce, a nie jedynie o polskich korzeniach. Pewnie zebralibyśmy może jeszcze… max dziesięć osób? Aktorzy Pacuła, Probosz, operatorzy Bartkowiak, Sekuła, Kamiński… Zależało nam na zróżnicowaniu profesji oraz biografii. Jacek forsował silną reprezentację operatorów, którzy są najbardziej liczną grupą Polaków w Hollywood. Mamy ich siedmiu w książce, m.in. Darka Wolskiego, który nakręcił wszystkich Piratów z Karaibów, nie chciałam jednak, żeby powstał album tylko o operatorach. Zabrakło Janusza Kamińskiego, szkoda, zabiegaliśmy o niego, ale tak się kokosił przez dwa lata, że się w końcu wszystko posypało. Mamy jednak fantastyczną reprezentację. Wielką trójkę reżyserów: Romana Polańskiego, Agnieszkę Holland, Zbiga Rybczyńskiego. Kompozytorów: Jana A.P. Kaczmarka, Abla Korzeniowskiego. Scenografów: Allana Starskiego, Waldemara Kalinowskiego, Marka Dobrowolskiego. Operatorów, kostiumolożki, aktorki, scenarzystkę, montażystkę. Ponad dwadzieścia osób! Hasło przewodnie książki brzmi: „Z różnym dorobkiem, z różnych pokoleń, ale wszyscy made in Poland”.
IW: Co sprawiło Ci najwięcej kłopotu w czasie, gdy pisałaś tę książkę? Czy były chwile zwątpienia?
AN: Najwięcej kłopotu sprawiło mi wstawanie z łóżka. Budzenie się przez pięć lat z wiarą, że nasz projekt ma sens. Szalenie trudno jest stworzyć samemu coś z niczego. Z idei. Z pomysłu. Pociągnąć do niego ludzi, wyprodukować sesje, znaleźć pieniądze, poświęcić wiele miesięcy na samotnicze pisanie. Walczyć, walczyć, walczyć. Z przeciwnościami, z własnymi słabościami. Takie materiały, jak Agnieszki Holland lub Jana Kaczmarka pisałam, każdy, przez ponad miesiąc. Codziennie. Trudno też było mi znaleźć siłę na konfrontację. Czasem także z bohaterami. Tu właśnie Holland poszła na pierwszy ogień. Wysłałam Agnieszce materiał do autoryzacji. Materiał, rozdział, a nie wywiad zapisany 1:1 na podstawie nagrań z naszych rozmów, czego się spodziewała. Nagrania były dla mnie tylko punktem wyjścia. Błyskawicznie przyszedł email z odpowiedzią: „To nie wywiad! Bardzo to wszystko przepisałaś, zredagowałaś!”. Załamałam się. Wkroczył z bojowym nastawieniem Jacek, pierwszy czytelnik wszystkich rozdziałów: „To Twoja wizja! Jeśli uważasz, że to jest dobre, musisz zawalczyć!”. Uważałam, że jest dobre. Napisane w konwencji faktograficznego reportażu, aby oddać styl Agnieszki: silnej kobiety, czasem szorstkiej w pierwszym kontakcie. Usiadłam do maila, wyłożyłam Agnieszce swoje argumenty: że rozdział jest scenariuszową interpretacją wywiadu, czuwam – niczym reżyser – nad koncepcją całej książki, chętnie natomiast poprawię wszelkie błędy, więc proszę o korektę faktów. Agnieszka odpisała. Przemiło, że jasne, rozumie, była tylko zaskoczona, oto poprawki. Kilka na kilkanaście stron: mieszkanie trzypokojowe, nie czteropokojowe. Roześmiałam się, szczęśliwa. To był mój poligon bojowy. Nauczył mnie negocjacji twórczej.
IW: Książka została pięknie wydana, a autorem zdjęć jest Jacek Laskus. Czy to nie była dla niego praca sama w sobie? Zdjęcia są artystyczne, pięknie wyreżyserowane, czasami widać, że „wyczekane.” To tak, jakby robić dwie książki naraz.
AN: Piękne zdjęcia z książki stały się także niezależnym bytem, obecnie podróżują po festiwalach filmowych w Polsce, była już także wystawa w galerii w Los Angeles. Razem z Jackiem produkowaliśmy sesje, często pomagał nam batalion ludzi. Ogromnie zaprocentowały kontakty Jacka w środowisku filmowym w Los Angeles. Mieliśmy dostęp do lokalizacji, rekwizytów. Przykładem może być sesja Alicji Bachledy-Curuś. Jacek zorganizował zdjęcia w opustoszałym, zrujnowanym, pięknym domu duchów pod LA projektu znanego, kalifornijskiego architekta Rudolfa Schindlera. Bez bieżącej wody, bez toalety, z chwiejącymi się podłogami. Rudera, lecz ze zjawiskowym światłem. Alicja była bardzo dzielna. Koncepcją sesji była „Alicja w Krainie Czarów”. Nasza przyjaciółka Hala, kostiumolog, przyjechała z profesjonalną garderobą z planu filmowego. Jej znajomy, makijażysta gwiazd hollywoodzkich, ze stanowiskiem do makijażu. Kolega Jacka, operator, z dodatkową kamerą oraz dwoma asystentami. Nagle mieliśmy na planie chyba dziesięć osób! Upiekłam łososia, zrobiłam tartę szpinakową, kupiłam kilka butelek wina, więc na koniec zdjęć wszyscy byli szczęśliwi. Jacek zawsze ustalał koncepcję zdjęć z bohaterem, pytał, w jakiej konwencji bohater chciałby być przedstawiony. Czasem inspiracją była historia z wywiadu, czasem – wizja artystyczna Jacka uzupełniała tekst, stanowiła interpretację. Sesje były zdecydowanie osobną pracą. Logistyczną, producencką, artystyczną. Dlatego cieszymy się, że zdjęcia żyją także na wystawach.
IW: Co czułaś, widząc gotowy egzemplarz swojej książki, i jakie masz marzenia wobec tej książki?
AN: Czułam stan bez słów. Była sobota, godzina 9:00 rano w Warszawie. Spotkałam się na placu Trzech Krzyży w kawiarni Szpilka z Tomkiem „Waciakiem”, grafikiem albumu, oraz Januszem, menadżerem druku. Zamówiliśmy kawę. Wyłonił się Janusz z paczką na ramieniu. Usiadł, zaczął rozpakowywać. Wyjął książkę. Naszą książkę. Piękną! Głos ugrzązł mi w gardle. Dotykałam okładkę, wąchałam papier, zachwycałam się złotą wyszywką na grzbiecie. Przy tym samym stoliku, w tej samej kawiarni Szpilka pięć lat wcześniej siedzieliśmy z Jackiem do godziny 3:00 rano, szukając pomysłu na książkę. Poczułam, że udała się rzecz wielka. Czułam też, że nie potrafię jeszcze w pełni ocenić rozmachu osiągnięcia. Wykończona ostatnim etapem prac, w wyciągniętym swetrze, wrzuciłam książki do samochodu, odjechałam z placu Trzech Krzyży z miksem emocji. Euforią, niedowierzaniem, pytaniem. Co dalej? Co z książki wyniknie? Marzę, aby zainspirowała czytelników do własnych pytań. O cenę emigracji, wolnego zawodu. O nagrodę za podążanie za marzeniami. Żeby dodawała odwagi. Ale także, aby w Stanach książka stała się wizytówką Polski. Wielką pochwałą wkładu Polaków w kulturę amerykańską, na wiele kolejnych dziesięcioleci. Już teraz dotarliśmy z książką do kongresmena, dziennikarzy, ludzi kultury. Konsulat w LA oraz Ambasada w DC nabyły pulę na prezenty dyplomatyczne. Ogromnie zależy mi, żeby album był odbierany także szerzej, jako „portret emigranta w Ameryce”. Mam nadzieję, że za kolejnych pięć lat będę miała poczucie mission completed.