Miałeś Panie złoty róg... (część 2)
Druga część bardzo osobistej rozmowy z twórcami i właścicielami chicagowskiego Teatru Chopina, Zygmuntem i Lelą Dyrkacz.
Przeczytaj część pierwszą wywiadu.
T: Czy planując na wstępie repertuar teatru, nastawiałeś się na amerykańskiego odbiorcę? Pytam, bo taki repertuar dominuje teraz.
Z: W latach 90-tych wszyscy byliśmy bardzo patriotyczni i pod wrażeniem Solidarności. Gdy teatr powstał, mieliśmy sporo polskiej widowni. Wierzyliśmy w tę tzw. pracę u podstaw. Że uda się zbudować Polonię, która jest aktywna, ciągle się rozwija. Około jedna trzecia repertuaru była organizowana dla Polonii. Zapraszaliśmy pięciokrotnie Wyższe Szkoły Teatralne i dziesiątki młodych teatrów z Polski, na występy których zapraszaliśmy z kolei chicagowskich studentów. Przez wiele lat wspieraliśmy Stowarzyszenie Wiecznych Studentów, które za pół darmo lub za kilka dolarów miało dostęp do spektakli. Przychodziło po kilkaset osób na przedstawienie. Z czasem, im więcej proponowaliśmy rzeczy na poziomie, tym więcej powstawało firm proponujących tanią rozrywkę dla Polonii. Zapraszali do sal kinowych po 1500 osób na irlandzkie farsy i brali za bilety 3 razy tyle, co ja. A ja robiłem Herberta dla 100 osób i czułem się jak pożyteczny idiota. Tak zaczęła się tu rozwijać polska popkultura. W latach 90-tych, po przedstawieniu Sceny Plastycznej (która była wtedy czymś nowym w Stanach), podeszła do mnie pewna pani i w imieniu swoim i swoich koleżanek zażądała zwrotu biletów i pieniędzy. Stwierdziła, że przedstawienie to nie był prawdziwy teatr. Wyciągnąłem szybko portfel i oddałem pieniądze. Za kilka dni spektakl dostał „Critics Choise”, Wyróżnienie Krytyków.
Było więc trudno, ale powoli Polonia zaczęła przychodzić na Mrożka, Gombrowicza, Schaffera, Witkacego, Iredyńskiego, Montownię, Kabaret Mumio, Bogosjana, Cogitatur, Peszka, Stalińską, Teatr Stary, Jaracza, Banialuka Logos, ¾ Theatre, Teatr z Legnicy, film Dziady czy Krakowskie Zaduszki Jazzowe. No a potem zaczęto nam „pomagać”, urzędowo sprowadzając za olbrzymie pieniądze spektakle i koncerty z Polski... Teraz polska kultura zamienia się w rozrywkę, bo nie umiano jej podłączyć w nurt światowy. Sukcesy Polaków na świecie są coraz bardziej wynikiem indywidualnych wysiłków.
T: Zatem powstaje pytanie: dla kogo polska kultura jest ważna i gdzie jest na nią miejsce?
Z: Wychodzi na to, że najwięcej jest w sercu mojej żony, Murzynki, która poświęciła swoją świetną karierę w biznesie, żeby się zajmować promocją polskiej kultury. I ci, którzy cokolwiek wiedzą o amerykańskiej kulturze, wiedzą, że zrobiła na pewno nie mniej, niż Ellen Stewart z La MaMa. Znaliśmy ją, a ona była zawsze pełna podziwu, że tyle robimy bez milionowych dotacji.
A: Jakie jest pochodzenie Twojej żony?
Z: Pochodzi z bardzo biednej rodziny, szła pół godziny do sklepu, bo okolica była „gettem”. Osiągnęła jednak magisterium w biznesie (MBA) i zostawiła świetnie rozwijającą się karierę, gdy się poznaliśmy, żeby zająć się teatrem. Bo reprezentuje polski idealizm i bezinteresowność. Wielce zasłużona Pani profesor z Washington zdjęła swoją cenną kolię bursztynów i dała mojej żonie. Myślę, że się jej to należy, bo zdobyła dla polskiej kultury więcej wyróżnień, niż wszystkie „akcje” polskich ministerstw czy instytutów.
T: Czy jesteś rozczarowany Polonią jako odbiorcą wysokiej kultury?
Z: To poletko trzeba użyźniać. Bardziej jestem jednak rozczarowany działaniami osób, które w Polsce decydują o propagowaniu polskości na świecie. W Polsce nie jest zrozumiałe, że my tu harujemy – nie pracujemy. Polacy, którzy tu żyją, popierają Polskę, wspierając swoje rodziny. Od wojny Polonia przesłała miliardy dolarów do Polski i była dużą częścią polskiego sukcesu gospodarczego. Z całego świata wysyłano gotówkę, której nie trzeba było zwracać. Dlatego nie jest wielkim wymaganiem, by na przykład przeznaczyć 1% przesyłanej do Polski „kasy” na wspieranie Polonii. Polonia o szerokich poglądach kulturalnych, politycznych czy społecznych jest najlepszą polską inwestycją. Jak w rodzinie czy korporacji, najważniejsza wartość to wykształceni ludzie. Jeżeli jednak od 30 lat Polonię się dzieli, izoluje, demonizuje, to są teraz skutki. Wykształceni polish-americans nie chcą partycypować w życiu polonijnym, ponieważ „polish” jest prymitywne, nie jest „cool”.
Trzykrotnie sprowadzaliśmy do Chicago Teatr Cogitatur na własny koszt, bo nikt nie chciał pomóc. Został przez najważniejszą chicagowską gazetę trzykrotnie uznany za wydarzenie roku. Powstało chyba z 18 wspaniałych artykułów w najważniejszych gazetach (pisano o tym więcej niż o wizycie Prezydenta Kaczyńskiego czy Wałęsy). W Polsce pojawiła się tylko mała notatka w Katowicach. Ich menadżerka, Kasia Izdebska, skoczyła z 3 pietra na bruk. Teraz jest ciężko chora. A przecież to oni przekonali Amerykanów, że polski teatr jest najlepszy na świecie. Kiedyś Cogitatur grał ze 20 razy LaLuna, na spektakl przychodziło po 200 osób.
T: A współpraca z innymi organizacjami polonijnymi promującymi polską kulturę?
Z: Z piętnaście lat temu urządzaliśmy sylwestra. Studio na dole oddaliśmy chicagowskiemu polonijnemu kabaretowi po warunkiem, że ich zabawa potrwa do 1:00 rano, a potem wszyscy mają przejść na górną scenę na Zabawę Mrożka w wykonaniu studentów warszawskiej Akademii Teatralnej. Po północy przyjechało ok. 60 osób z innych imprez, więc poszedłem na kabaretową zabawę, żeby ogłosić, że niedługo gramy. Ale towarzystwo było już w stanie upojenia alkoholowego i namiętnego tańcowania. Udało mi się „wyrwać” tylko ze dwadzieścia osób. No wiec gramy Zabawę Mrożka, nawiązującą do Wesela Wyspiańskiego. U góry grają więc Mrożka, a z dołu dobiega prawdziwa zabawa, jak z wesela. I masz to poczucie: „A to Polska właśnie!” Ciągle więc słyszymy: „Polska”, „dla Polski”, ale jak przyjdzie zobaczyć Mrożka, to każą mi... – i piją dalej. Albo facet z ważnej polonijnej organizacji, który zobaczył gołego aktora na scenie, po przerwie wyszedł, bo stwierdził, że sztuka jest o gejach... I taka jest Polonia...
T: A dobre momenty?
Z: Pokazywaliśmy czterogodzinny film Dziady z dwugodzinną przerwą na kolację. Przyjechał Jerzy Englert. Atmosfera bardzo napięta. Wychodzący widzowie mówili, że w życiu tak nie płakali. Kopię filmu próbowałem załatwić przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Pan urzędnik mi powiedział, że mu głowę zawracam i że ma ważniejsze sprawy.
T: Kto aranżuje wystrój teatru?
Z: Z konieczności ja, część materiałów, mebli itd. pochodzi z żydowskiego sklepu ze starociami, znajdującego się kilkaset metrów od teatru, oraz palestyńskiego sklepu za dolara po drugiej stronie ulicy. Ale piszą o nas często, że jesteśmy jednym z najromantyczniejszych miejsc w Chicago.
T: Jak Wam się udaje osiągać takie płynne połączenie kultury polskiej z amerykańską? Na czym to polega?
Z: Po prostu my się czujemy Amerykanami i Polakami. Oczywiście, Internet jest najważniejszy, ale nie czytam codziennych gazet i nie mam TV, bo szkoda czasu na propagandę i uproszczenia. Mając ponad 10 wydarzeń tygodniowo, w Chopinie spotykam wielu interesujących ludzi i to, co się dzieje w Ameryce, wiem „prosto od krowy”, a nie z gazet. Mam nadzieję że te różnorakie dyskusje chronią mnie przed skrajnością. Nasz program artystyczny jest również bardzo zróżnicowany. Niedawno mieliśmy wieczór muzyczny z zespołami etiopskim, klezmerskim, cygańskim, amerykańskim i rosyjskim.
Chyba pomaga mi w zrozumieniu różnych aspektów amerykańskiej kultury fakt, że pracowałem i na farmie, i na uniwersytecie, byłem bankrutem, rozwiodłem się, ożeniłem się z Murzynką, w dodatku rozumiem młodzież, bo mam czterech energicznych synów – żyję w tym cyrku ponad 30 lat.
A: Współpracujecie też z innymi grupami etnicznymi. Opowiedz o tym.
Z: Kilka lat temu kierownicy Ukraińskiego Centrum Kultury chcieli zorganizować u nas festiwal filmu ukraińskiego. Mieli filmy o bezdomnych, biednych dzieciach, Czarnobylu itd. Ja wytłumaczyłem, że będzie to festiwal nieszczęścia i że przyjdzie pięć osób. Natomiast jak nazwiemy festiwal Polsko-Ukraiński, to przyjdzie już więcej ludzi. Jeżeli po filmie o Czarnobylu zrobimy dyskusję z Greenpeace, to oni sprowadzą swoich sympatyków. Podobnie z gośćmi z Human Rights. Zaprosimy również reżysera z Polski z jego filmem o romansie polsko-ukraińskim, a ponieważ był nominowany do Oscara, wiec będzie jeszcze więcej widzów. Zaprosimy również ukraińską reżyserkę z Kanady, profesora z NY Columbia University. I będziemy mówić o festiwalu przez pół godziny w międzynarodowym programie na Public Radio. Ponieważ mam nazwisko ukraińskie, zaufano mi. Przez cały tydzień mieliśmy tłumy, a dyskusje kończyły się po północy. Tworzymy tu bezpieczne miejsce, zdrową atmosferę do tego typu działań.
T: Czyli jesteś tutaj ambasadorem polskiej kultury?
Z: Niektórzy mówią na mnie „Pope of Wicker Park”. Poważniej, to wolałbym być ochotnikiem u kogoś, kto zarządza Chopin Theatre.
T: Lela, jak ważną częścią Teatru Chopina jesteś? Niektórzy plotkują, że jesteś głową teatru…
L: Ale skądże. Widzę siebie głównie jako wsparcie Zygmunta, którego wizja jest bardzo udana i zgodna z moją. To wręcz bolesne i krzywdzące dla Zygmunta, żeby po jego 20-letnim zaangażowaniu myśleć, że ja temu przewodzę. Niezbyt dobrze mówię po polsku, ale język to nie jedyny wyraz polskości. Mogę to wyrażać przez pracę i pomysły.
T: Czy Lela jest tylko wsparciem?
Z: Nie, Lela jest moim doradcą, ekspertem, agendą na rynek amerykański. Ale najważniejsze, że we mnie wierzy, bo życie tylko dla pieniędzy jest smutne.To nie znaczy, że się nie kłócimy namiętnie o drobiazgi, bo to nie taśmowa robota. Często improwizujemy. Robimy coś z niczego. Popycham ją, żeby była „twarzą” teatru, bo po pierwsze ja odejdę z tego świata pierwszy, ponieważ jestem dużo starszy i ona będzie musiała radzić sobie ze wszystkim. Po drugie, w odbiorze ludzi, którzy mnie nie znają dobrze, zawsze lepiej wypada moja żona. Ona jest dużo lepszą dyplomatką niż ja, który się starzeję i nie mam cierpliwości dla głupoty.
L: Jestem bardziej włączona w teatr od 7 lat, gdy dzieci trochę podrosły. Gdy się tu pojawiłam, większość rzeczy była w teatrze już ustalona. Ziggi uświadomił mi pewne trudności percepcyjne, biorące się z odbioru jego jako Polaka. Dostrzegam czasami niezrozumienie jego idei łączenia i organizacji różnych kultur.
T: Jak zrodziło się to Twoje szczere zainteresowanie polskością?
L: Bierze się to z poznania Zygmunta i grupy jego przyjaciół oraz szerszej Polonii, ludzi o bardzo szerokich horyzontach. Oni są wdzięczni za swoją historię, ale też zainteresowani sprawami spoza swojej kultury. Polacy są bardzo złożeni jako grupa etniczna. Patriotyczni, indywidualistyczni, każdy ma swoje idee.
T: Jak się układa międzykulturowe małżeństwo?
Z: Ja myślę, że jest cudownie. I świetne jest to, że Lela często nie rozumie moich wad, a ja jej błędów. Jeśli ja wiem coś o Wschodniej Europie, a Lela dużo o Stanach, to patrzymy na siebie jak na geniuszy, imponujemy sobie nawzajem. Gdy dwie osoby poruszają się w jednym kręgu kulturowym, często nie doceniają wiedzy partnera.
T: A co z różnicami kulturowymi?
L: Myślę, że dopasowujesz się na różnych poziomach i są różnice, ale porozumiewasz się na ważniejszym poziomie i to jest istotne. Na początku nie za bardzo lubiłam polską kuchnię. Do teraz są rzeczy, których nigdy nie zrozumiem, jak zupa-czernina, ale bardzo szybko przekonałam się do polskiego jedzenia. Uwielbiam pierogi, gołąbki, naleśniki.
A: Jak dajecie sobie radę z wychowywaniem dzieci, tworząc teatr?
Z: Staramy się być praktyczni. Mamy najlepszą w mieście szkołę Montesorri, 200 m od domu. Dają nam stypendium, bo nie mamy dużo dochodu. Nie musimy dojeżdżać. Mieszkamy na piętrze teatru, co jest bardzo praktyczne. Gdy potrzebujemy jedzenia, idziemy do Podhalanki obok, mamy tu niedaleko kolejkę do centrum. Wszystko jest na odległość spaceru.
L: We wszystkim są też minusy. Czasami jest świetnie, a niekiedy ludzie siedzą do rana i czasami myślami jesteśmy już w sypialni... Ale jak dokonujesz wyboru, musisz znaleźć najbardziej praktyczne rozwiązania. Dzięki nim jest mniej stresu.
T: Co byś zmienił w naszej Polonii?
Z: Pan Spula i PNA mogliby dla chicagowskiej Polonii zrobić najwięcej. Jeżeli ich działania się radykalnie nie zmienią, będą pośmiewiskiem wykształconej Polonii i ludzi z Polski. Polonijne media (poza waszym magazynem) i organizacja są na poziomie Polski prowincjonalnej, pomimo że jest trochę utalentowanych dziennikarzy. Ale nie mają oni czasu, żeby się przygotować, bo zarabiają marnie i uganiają się za reklamami... Najpierw trzeba zjednoczyć nasze media. Założyć konglomerat medialny, którego właścicielami będą obecni właściciele wielu polskich gazetek, radia i TV. Wszyscy powinni mieć zagwarantowany procentowy dochód proporcjonalny do wkładu.
T: Ile Wam jeszcze starczy sił, by kontynuować to dzieło?
Z: Nie wiem. Ja dobiegam sześćdziesiątki, moja mama jest starsza, potrzebuje opieki, dwaj z czterech synów mają problemy zdrowotne. Moja siostra z mężem mają raka, Lela też przeszła leczenie raka. Ja mam dwa kolana z kontuzją, małą cukrzycę, nie mam połowy zębów i aż wstyd się uśmiechać. Jest to wyścig z czasem. Ileż razy widziałem Lelę śpiącą w ubraniu. Pracujemy 7 dni w tygodniu, całymi dniami. O 2:00, 3:00 nad ranem idziemy spać. Mogę to zamknąć i zająć się czymś innym, bo mam wiele zainteresowań, albo sprzedać nazwę teatru i żyć w miarę bezpiecznie. Ale szkoda mi, bo włożyliśmy w to 20 lat, mamy dziesiątki tysięcy kontaktów na naszej liście mailingowej, renomę i kochamy naszą pracę.
T: Co dalej?
Nie wiemy, Podobno wiara czyni cuda.