Czar przedwojennej Warszawy
Swoistego klimatu dostarczali ulicy warszawskiej żebracy – pozostałość okresu sprzed pierwszej wojny światowej. Trudno było znaleźć w stolicy kościół, plac czy nawet ulicę, na której nie spotkałoby się przynajmniej jednego żebraka. A byli wśród nich i tacy, którzy wędrowali z podwórza na podwórze, od drzwi do drzwi, molestując o datek. Dziady i babki proszalne sadowili się przeważnie pod kościołami i przy cmentarzach, posterunki uliczne natomiast zajmowali grajkowie, ślepcy i kaleki.
Żebracy warszawscy stanowili klan, który rządził się własną organizacją i prawami, a srodze i bez litości rozprawiał się z nieposłusznymi i zbuntowanymi. Każdy z żebraków miał z góry ustalone miejsce i nie dopuszczał do niego nikogo innego.
Klan żebraków i włóczęgów ustalał gdzie, komu i kiedy wolno żebrać. Żebracy domokrążcy mieli system znakowania, którym opatrywali drzwi mieszkań, kwalifikując w ten sposób ofiarodawców. Znaki te były czytelne tylko dla wtajemniczonych.
Dla wzbudzenia litości zawód żebraka wymagał odpowiedniej charakteryzacji i akcesoriów. Uliczni ślepcy zasłaniali oczy ciemnymi okularami, wspierając się na białej lasce. Widywało się chromych i kalekich z kulami oraz na wózkach, a także oszustów w sutannach zbierających ofiary na kościół. Zdarzało się, że po śmierci niejednego żebraka znajdowano w jego barłogu wielotysięczny skarb. Sposoby zwracania na siebie uwagi przechodniów były rozmaite: „Jam biedny kalieka, który nie mogąc zapracować na kawałek chlieba, litościwe państwo opraszam…” albo „Wielmożnej panience życzę, aby urosła tak okrąglutka, jak ta czterdziestka, którą wielmożna pani da biedakowi”.
Dzień Zaduszny gromadził zawsze warszawiaków na dwóch cmentarzach: powązkowskim i bródnowskim. Zbierały się wówczas przed nimi tłumy żebraków natrętnie żądających wsparcia. „Dzień Zaduszek to dla baby i dziada, raz do roku, bywa żniwem nie lada” – powiadano. W okolicach powązkowskiego cmentarza zbierała się śmietanka żebractwa warszawskiego, o której krążyły legendy:
„Za Powązek cmentarzem jest »Resursa dziadowska«,
Stara karczma z zajazdem, jaką każda ma wioska.
Stara karczma pod gontem, z dużą bramą, podniesiem,
Powązkowskich żebraków jest najmilszym schronieniem”…
Sprytniejsi żebracy specjalizowali się również w tzw. strzelaniu na wizytówkę do dobrze zarabiających ludzi. Na bilecie wizytowym wypisywali, że są bezrobotni bądź obarczeni liczną rodziną. W zakończeniu umieszczali prośbę o wsparcie. Taki bilet podawali przez służbę. Rezultatem takiego strzału było czasem nawet kilka złotych.
Inną odmianą było strzelanie przez telefon. Oszust przedstawiał się jako przyjezdny z prowincji, bliski znajomy rodziny rozmówcy, który zupełnie nieoczekiwanie znalazł się w Warszawie w trudnej sytuacji, z dala od domu, od przyjaciół, a ponieważ tak wiele o szacownym panu słyszał, dlatego ośmiela się zwrócić do szacownego pana o pomoc. Dla wywołania mocniejszego wrażenia podawał też jakieś szczegóły z życia rodziny pana. Gdy oszukiwany dał się nabrać, pozostawało tylko pójść odebrać pieniądze.
O zmroku ludzie powracali z grosiwem do przytułku. Kimali na drewnianych, gołych pryczach, okrywając się własną kapotą lub jesionką. Czasami i to rzeczywiście twarde posłanie musieli nagle, w środku nocy, opuścić, bo zjawiał się ktoś z cynkiem, że glinieszczaki zaraz tu będą z obławą lub rewizją. Zazwyczaj noc upływała jednak spokojnie. Sale dla starców zamieszkiwane były przez wygi żebrackie. Ci z kolei opętani byli przez wódkę lub częściej przez demona złota. Zdarzyło się, że jednemu z nich zginęła stara kapota, z którą nie rozstawał się nigdy. Żebrak wpadł w prawdziwą rozpacz i, będąc pod wpływem, wyznał, iż miał w przyodziewku zaszyte kilka tysięcy uciułanych dolarów. Kapota nie odnalazła się nigdy…
Rano słyszało się w przytułku głos pobudki: „Wynocha na powietrze świże” i zjawiały się, dokonując swoistej inspekcji, hieny, skupując wszystko, co ktokolwiek miał do spylenia. Byli tacy, co sprzedawali ostatnią koszulę, aby tylko mieć na „bączka”. A potem ruszali w miasto, do śródmieścia, by dalej uprawiać swoje procedery.
Raz zdarzyło się, że przechodzącego koło kina „Palladium” mężczyznę zaczepił żebrak i mówi:
- Panie, daj wsparcie.
- Ja sam jestem głodny – odpowiada pan.
- To przynajmniej udawaj, że dajesz, aby innym dać przykład – odparowuje chytrze żebrak.
Pan zatrzymuje się i wyjaśnia:
- Jałmużny ci nie dam, ale dam pracę.
- Panie, pracy to ja nie przyjmę – odpowiada zawiedziony żebrak – bo nie miałbym czasu na żebranie.
Pan rozgniewany zuchwałością żebraka odpalił mu wreszcie:
- Bezczelny żebraku, kiedy wczoraj tędy przechodziłem, miałeś tylko garb, a dziś jesteś kulawy i oko masz podwiązane.
Dziad z zupełną rezygnacją, szczerze i otwarcie, w końcu tłumaczy:
- Tera ciężkie czasy, panie, z samego garbu wyżyć się nie da…
c.d.n.