Niespodziewany rządowy sztos
Takiego numeru ze strony rządu RP, i to w samym środku lata, nie spodziewał się nikt. Wyszło bowiem na jaw, iż deficyt budżetowy planowany w tym roku na 35 miliardów złotych, ostatecznie będzie wynosił blisko 55 miliardów, z którego to powodu wynikną, oczywiście dla gospodarki, odpowiednie (raczej negatywne) konsekwencje.
O tym, jak bardzo rozsierdził Polaków fakt, że obecny minister finansów odkrył tę prawdę nie przy końcu ubiegłego roku, a dopiero teraz, niech zaświadczy to, iż zarówno ze strony opozycji, jak i zwykłych obywateli, natychmiast posypały się w jego kierunku gromy. „Prosimy o natychmiastowe powołanie komisji śledczej”, „Niech on się poda do dymisji” – zaczęła krzyczeć opozycja. Ktoś w Internecie załączył taką uwagę: „Panie profesorze, a jaką mamy pewność, że to już cała prawda? Jak mówią o 60 miliardach, to może oznaczać, że tych miliardów będzie brakowało 120! Ten rząd okłamuje Polaków od dawna i nie tylko w kwestiach ekonomicznych. Rządzący mają tyle trupów w szafie, że jak oddadzą władzę, to pozostanie im już tylko stryczek”.
I trudno się dziwić, że budzi to u rodaków tle złości, pytań i rozmaitych innych negatywnych emocji. Nie ufają oni już rządowi, parlamentowi, różnym ważnym instytucjom i bankom. Ktoś obliczył, że tylko 12,5 procent społeczeństwa im jeszcze ufa! Polacy zastanawiają się: brać na kupno nowego mieszkania kredyt, czy nie? Sprawić sobie drugie dziecko, czy pozostać przy jednym? Oddać swoje oszczędności do banku, trzymać w bieliźniarce, czy też zaufać jakiejś parabankowej firmie w rodzaju skompromitowanej już Amber Gold? Dezorientacja wydaje się dość powszechna. Ci, do których ta wieść dotarła na wczasach, zjeżdżają teraz do domu, aby uporządkować swoje sprawy. Słowem: rząd narobił ładnego bigosu i wszyscy główkują teraz, jak z tego wybrnie.
A rozpoczęło się tak, że rząd zaplanował ustawę budżetową na ten rok, a ona rozregulowała się w połowie 2013 roku i dlatego według opozycji jest to skrajna nieodpowiedzialność. Wysocy urzędnicy nie przewidzieli, mimo podniesienia podatków, akcyzy i różnych innych opłat, spadających wpływów do budżetu. Wydaje się, że dziś nie ma już nic ważniejszego od ratowania zadłużającej się w rekordowym tempie – prawie 10 miliardów złotych miesięcznie – i obniżającej swój lot na naszych oczach gospodarki. A jeszcze niedawno, na tle innych gospodarek, byliśmy ponoć kwitnącą zieloną wyspą…
Zatwierdzone ostatecznie przez Sejm przekroczenie tzw. progu ostrożnościowego będzie się teraz, ani chybi, wiązać z koniecznością cięcia całego pakietu wydatków publicznych. Nie nastąpi boom w gospodarce, a w budżecie trzeba będzie wszystko przeliczyć od nowa – mnóstwo pracy. Teraz tylko oszczędności i zmniejszenie deficytu mogą zapewnić jedyną gwarancję pokrycia deficytu budżetowego. Oczekiwane byłoby uruchomienie tak potrzebnej aktywności Polaków, a słyszy się już, że według badań opinii publicznej blisko 40% pracowników w kraju boi się, że w ciągu najbliższego roku straci pracę. Rodzą się paradoksy.
Idą naprawdę nieciekawe czasy. Za parę lat może zabraknąć pieniędzy na realizację wielu funkcji państwa. Trudno więc odrzucić ogarniającą coraz większą rzeszę Polaków bojaźń, że ten oczywisty kryzys może przybrać twarz Grecji, Portugalii i Hiszpanii, a bezrobocie sięgnąć nawet 25, a może i więcej, procent. Są państwa, które drogi wyjścia z tego tsunami gospodarczego upatrują w osłabieniu swoich walut przez systematyczne ich dodrukowywanie, np. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Japonia, jak też przez nielimitowany skup obligacji, byle tylko wyjść z zapaści, pobudzić gospodarkę i eksport. To stymulowanie własnych gospodarek, choćby za cenę zubożenia wszystkich obywateli, staje się dla wielu usprawiedliwione, choć w swej wymowie groźne, ale z braku innych sposobów walki z tym szalejącym kryzysem (chyba pozornie jednak) najbezpieczniejsze.
W przypadku Polski istnieje obawa, że rząd, nie mając innego wyjścia, przede wszystkim podniesie podatki, co zdusi wzrost gospodarczy na lata. Wylęgnie się z tego okres stagnacji, recesji, deflacji, drogiego pieniądza, bezrobocia i biedy. Zabraknie pieniędzy na budowę nowych dróg, kolei, na remonty, badania naukowe, zdrowie, naukę, na wszystko. Są ekonomiści, którzy uważają, że możliwość załatania powstałej dziury budżetowej leży, owszem, w ograniczeniu wydatków, tyle, że z sensem. Proponują oni zamrozić na jakiś czas renty i emerytury, co pozwoliłoby zmniejszyć wydatki państwa już o 30 miliardów zł. A jeśli dodatkowo nastąpiłoby ograniczenie wszystkich emerytur przewyższających średnie wynagrodzenia do tego właśnie poziomu, to to, zmniejszenie wydatków dałoby dodatkowo 5 miliardów zł.
Drugą istotną kategorią jest finansowanie przez państwo emerytur rolniczych w ramach tzw. ubezpieczenia KRUS. Ta kwota wynosi przeszło 15 mld zł. W tym wypadku, gdyby tylko bogatszym rolnikom zwiększyć składki na to ubezpieczenie, to ograniczenie wydatków wyniosłoby blisko 3 miliardy. Od dawna mówi się też, iż zatrudnienie w sferze budżetowej jest przeszarżowane do maksimum (nakłady sięgają już 38 miliardów zł.!) i że gdyby tylko liczbę tych urzędników szczebla centralnego i w terenie, żołnierzy zawodowych i innych państwowych funkcjonariuszy zmniejszyć przynajmniej o 10%, to już dałoby dalsze 4 miliardy zł. Wskazuje się także na możliwe oszczędności w wydatkach wojskowych i w finansowaniu innowacji, albowiem jest tak, że w minionym okresie na ten ostatni cel wydaliśmy 40 miliardów zł, a w rankingu Global Innovation Index i tak przegoniły nas takie kraje, jak Rumunia i Bułgaria.
Duże ożywienie panuje wśród polityków, zadających pytanie o celowość dalszego zadłużania kraju, i jest to norma. Ale odezwali się też przedstawiciele pracodawców. Według Andrzeja Malinowskiego, prezydenta Pracodawców RP, „Instytucje wygrywają konkursy, otrzymują pieniądze i świetnie żyją, nie dając jednak nic istotnego dla gospodarki. Ten system jest zły i trzeba go pogonić”. Głos w tej sprawie zabrał również Marek Goliszewski, prezes BCC: „Jestem przeciwny likwidowaniu pierwszego progu oszczędnościowego. Pieniądze trzeba wydawać racjonalnie, a nie bez końca zadłużać się. Jeśli likwiduje się progi oszczędnościowe, to naraża się społeczeństwo na potężne długi. Już dzisiaj to zadłużenie na głowę mieszkańca wynosi 25 tys. złotych. Tego nie było nawet za Edwarda Gierka. Jaki jest koń każdy widzi”.
Szef KPMG International, Michael Andrew, podpowiada nam, żebyśmy się stali jeszcze bardziej przedsiębiorczy i właśnie innowacyjni. „Z czego – powiada – Polska jest znana, z wysokiej jakości budownictwa czy przemysłu. Ale jakie innowacje proponuje? Czy tworzy iPody lub iPhone’y – nie, a ma taki kapitał w postaci ludzi wykształconych. Jeśli więc wasz kraj chce konkurować w globalnym świecie, musi kreować nowe technologie i usługi. W przeciwnym wypadku będzie jedynie źródłem taniej siły roboczej, podobnie jak kraje, które nie są innowacyjne”. Podpowiada też, jak to zrobić: „Nikt na własną rękę nie wymyśli nowej gałęzi przemysłu. Możliwe to będzie tylko za sprawą grupy ludzi działających razem, tymczasem w Polsce istnieje tylko zacięta konkurencja, a nie widać firm, które potrafiłyby się wspierać”.
Odzywają się też głosy, że powinniśmy iść drogą państw dodrukowujących własne pieniądze, i osłabiając złotego, sensownie wspierać inwestycje i zmniejszać bezrobocie. Być może, że to ostatnie rozwiązanie przyniosłoby w efekcie więcej szkód, niż ostatecznych korzyści, lecz w sytuacji, jaka zapanowała w rodzimej gospodarce, proponować można dziś wszystko, a wybrać ostatecznie tylko rozwiązania najkorzystniejsze.