Tragedia, tradycja i tabu
Był czas, kiedy częstą i używaną w naturalny sposób modlitwą były słowa „od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie”. Śmierć była czymś, do czego ludzie chcieli się przygotować. Dziś jest tematem tabu. Dlatego kiedy dotyka nas osobista tragedia odejścia kogoś bliskiego, albo słyszymy o jakiejś wielkiej katastrofie, jak trzęsienie ziemi na Haiti, czujemy się bardziej niż kiedykolwiek bezbronni.
Jak zmierzyć się ze śmiercią bliskiej osoby – szczególnie, kiedy nie była jeszcze w podeszłym wieku? Jak poradzić sobie z poczuciem bezsensu, kiedy słyszymy o katastrofie, która zabrała życie tysiącom ludzi? Jak w ogóle stawić czoła temu, że nasze życie ma swój kres, że nawet te „sto lat”, których sobie zwykle życzymy, to w gruncie rzeczy niewiele?
Kiedy odchodziła moja mama – po dwuletniej walce z rakiem – nie myślałem zbyt wiele o tym, co będzie z nią po śmierci. Tego byłem pewien. Myślałem raczej o sobie, o nas – o tym, jak bardzo nam jej będzie brakowało. Chrześcijańska nadzieja nie chroni nas przed żalem i tęsknotą, choć długo możemy tłumić w sobie swój ból, znieczulać to, co w głębi serca wciąż się mocno odzywa. Poczucie sensu – tego, że śmierć jest tylko przejściem do dalszego ciągu życia – nie zmienia faktu, że rozstanie, choćby czasowe, wiele nas kosztuje.
Jeszcze więcej kosztuje pogodzenie się z faktem, że „to już”. Pytamy często: dlaczego teraz, a nie później? Mówimy: przecież tyle jeszcze mogło się dobrego wydarzyć! Jaki jest sens tej właśnie chwili? Chcielibyśmy go bardzo odkryć, żeby dzięki temu choć odrobinę ukoić ból rozstania. Tymczasem sens, mimo że jest, niekoniecznie jest „mój”, niekoniecznie dotyczy właśnie mojej relacji z osobą, z którą się żegnam, niekoniecznie właśnie mnie zostanie objawiony. Niezwykle ważnym dla mnie odkryciem było to, że śmierć mojej mamy miała znaczenie przede wszystkim w kontekście jej relacji z tatą. Jej śmiertelna choroba wydobyła z niego pokłady miłości, czułości, troski, jakich nigdy wcześniej nie było widać na powierzchni. Mama musiała odejść, żeby ich miłość nabrała głębi.
Czasami sens śmierci możemy zrozumieć wyłącznie w relacji konkretnego człowieka i Boga. Dla nas, obserwatorów z zewnątrz, pozostanie tajemnicą. Jeden z moich znajomych, szukając sensu trzęsienia ziemi na Haiti, jednym z najuboższych miejsc na świecie, powiedział: „Może było tak, że Bóg, widząc, że wszyscy ludzie zapomnieli o mieszkańcach tej wyspy, postanowił sam się nimi zaopiekować i zabrał ich już do siebie.” Może… Jednak mierząc się ze śmiercią, potrzebujemy zawsze zostawić miejsce na to, co niewyrażalne, na to, co jest poza naszym zasięgiem.
Oprócz tego, czego nie potrafimy ogarnąć, jest również i to, co leży w naszym zasięgu. Tyle, że wymaga konkretnego czasu na naukę, jak każda wiedza, która się liczy. Jednak pośród gigabajtów wiedzy, które są wtłaczane do głowy naszym dzieciom, nie ma niczego, co pomogłoby stawić czoła rzeczywistości końca naszego życia. Może trzeba szukać poza systemem edukacji? Są szkoły rodzenia – dlaczego nie ma „szkół umierania”?
Owszem, uczymy się śmierci, ale w sposób zdegenerowany, pozbawiony ludzkich uczuć. Współczesny nastolatek był świadkiem śmierci kilkudziesięciu tysięcy konkretnych osób – w filmach i telewizyjnych wiadomościach. Drugie tyle sam zabił na monitorze w komputerowych grach. Śmierć mu spowszedniała i nie kojarzy się z jakimikolwiek ludzkimi więzami. Co więcej, my wszyscy „połykamy” wraz z kolacją abstrakcyjne liczby dziesiątek i setek tysięcy ofiar odległych kataklizmów i wojen, przekładane kolejnymi reklamami. Uczymy się, że śmierć jest czymś banalnym, trywialnym, statystycznym, dotyczącym „kogoś innego”.
Tymczasem ta śmierć, która jest blisko nas, stała tematem tabu. Nie należy jej eksponować. Spokrewnioną ze śmiercią starość również trzeba skrzętnie ukryć. Ludzie boją się śmierci. Przypominanie o niej psuje nastrój. Wydobywanie jej na powierzchnię nie pozwala „cieszyć się życiem”.
Ja również boję się śmierci – ale tej odczłowieczonej, anonimowej, ukrytej gdzieś w domach opieki, takiej, która nikogo nie obchodzi. To ona dopiero odziera życie z sensu. Skoro jest ono traktowane wyłącznie jako ciężar, a śmierć jako wyzwolenie opiekunów z konieczności zajmowania się tym bezużytecznym trwaniem, to rzeczywiście łatwo postrzegać eutanazję jako „dobre rozwiązanie”.
Dlatego potrzebujemy „szkół umierania”, doświadczenia przekazywanego z pokolenia na pokolenie, umiejętności, która każdemu z nas będzie potrzebna. Potrzebujemy odkrycia na nowo tego, co kiedyś było oczywistą tradycją. Chociaż dziś – w czasach, w których złamano wszelkie tabu – to nowe tabu wydaje się szczególnie trudne do przełamania.
Śmierć jest ważna, bo wydobywa na powierzchnię wszelkie relacje, jakie stworzyliśmy w czasie naszego życia. Dobra śmierć to ta, która sprawia, że ludzie wyraźniej widzą, że byliśmy dla nich darem, że nasza obecność była znacząca. Anonimowość śmierci obnaża anonimowość życia. Dla każdego z nas podstawową lekcją w „szkole umierania” jest pytanie: „Jakiego zapamiętają mnie ludzie?” A gdyby nawet oni nie byli dość uważni, to jest pytanie jeszcze ważniejsze: „Jakiego zapamięta mnie Bóg?”
Czego z kolei potrzebujemy się nauczyć, kiedy odchodzą inni? Przede wszystkim rzeczy prostej i trudnej zarazem – towarzyszenia przy przejściu. Śmierć to moment, w którym nikt nie powinien być pozostawiony sam. Pamiętam dobrze, jak uczyłem się tego w zakonnym nowicjacie. Obok nas, najmłodszych jezuitów, w tym samym domu mieszkali też najstarsi. Kiedy było widać, że czas życia któregoś z nich liczy się już w dniach, czy wręcz w godzinach, czuwaliśmy na zmianę przez całą dobę. Jeden z nich, brat Stanisław, odszedł właśnie w mojej obecności, podczas mojego czuwania. Są również wśród nas, w Chicago, takie rodziny, dla których oczywistością jest tego rodzaju czuwanie – by poprzez swoją obecność wspomóc ukochaną osobę w przejściu ostatnich kroków swego życia.
Jest jeszcze jedna ważna umiejętność, którą potrzebujemy sobie przyswoić. Kiedy są obok nas inni, którzy utracili bliską osobę, możemy im ofiarować dar obecności – współczującego milczenia. Nie milczenia zakłopotanego i pełnego dystansu, ale pełnego troski i wrażliwości, nie słów – bo trudno o takie, które byłyby właściwe – ale bycia obok, jako ktoś, kto rozumie i wspiera.
Gdzie są takie szkoły? Gdzie odbywają się takie lekcje? Są na wyciągnięcie ręki – w każdym kolejnym dniu naszego życia. Wystarczy się rozejrzeć. Skrzynka e-mailowa wypełniona tylko wiadomościami z pracy i spamem to pytanie, gdzie są moje relacje. Powtarzany refren: „nie mam czasu”, to zarazem pytanie, komu brakuje mojej obecności. Słowotok, który mi towarzyszy, albo włączane zaraz po przyjściu do domu radio, to pytanie, o czym nie chcę milczeć. Nawet but, który leży na poboczu autostrady, zadaje mi pytanie, gdzie jest jego właściciel. Codziennie są dostępne lekcje w „szkole umierania”. Jest też jeden szczególny dzień – Wielkanoc – który jest nam dany jako „szkoła nowego życia”.