Jak muzycznie i za darmo uszczęśliwić 750 tysięcy ludzi
Przybycie do Parku Granta na Festiwal Bluesowy wywołuje we mnie za każdym razem zdziwienie: jak wielu jest fanów tego rodzaju muzyki, jak elegancko są ubrani i jak wielu z nich ma duuuużo ciemniejszą karnację ode mnie. Z drugiej strony ogromne dziś miasto nad jeziorem Michigan zostało założone 230 lat temu przez czarnego Haitańczyka Jeana Babtistę Point du Sable i zawsze słynęło z miłości do czarnoskórych.
Dla Afroamerykanów z południa Stanów Chicago było Mekką i ziemią obiecaną w jednym. Pociągi taśmowo dowoziły tu do pracy w rzeźniach i fabrykach tysiące chcących zmian z Arkansas, Tennesse czy Mississipi. A cóż po pracy robili zmęczeni mężczyźni? Śpiewali tęskne pieśni i grali na instrumentach strunowych z rzadka przypominających dzisiejsze Gibsony czy Stratocastery…
Pierwszym „królem” bluesa był wywodzący się, jakżeby inaczej, z delty Mississipi Tampa Red, grający na gitarze szyjką od butelki. „Czarodziej gitary”, jak go nazywano, już w 1938 roku nagrał, używając elektrycznej gitary, przełomowe w historii muzyki utwory „Rock It In Rhytm” i „Mr. Rhytm Man” – dla wielu krytyków muzycznych to pomieszanie swingu i boogie było prawdziwym początkiem ery rock and rolla.
Rozwój muzyki czarnej chicagowskiej społeczności na dobre zaczął się z wielką falą migracji Murzynów z południa Stanów w czasie II wojny światowej. Pozbawiani pracy na plantacjach (przez kombajny zbierające bawełnę), opuszczali gorące stany, wędrując na północ za chlebem, wszak dopiero, co skończył się Wielki Kryzys.
W maju 1943 roku do Wietrznego Miasta przybył młody, niepiśmienny traktorzysta McKinley Morganfield, który jako cały majątek miał w kieszeni 11 dolarów i gitarę plecach. Ale młodzieniec kochał muzykę i szybko został chicagowskim trzecim królem bluesa (drugim był w międzyczasie Sunnyland Slim). To dzięki Muddemu Watersowi (artystyczny pseudonim stał się dużo bardziej znany od prawdziwego nazwiska) chicagowski blues nabrał chropowatego stylu i w śpiewie, i w grze instrumentów. Nadanie dużej roli gitarze basowej i dodanie wielkiej dawki emocji spowodowało spory rozdźwięk ze stylem granym do tamtej pory. Miejski w charakterze blues Watersa wylansował też nowy model zespołu: dwie gitary, fortepian, bas i perkusja. Znamy skądś taki zestaw?
Ważnym elementem bluesa w Chicago był też pchli targ na Maxwell Street. Tam przez dziesięciolecia, pośród żydowskich kramów i kamieniczek, na wielogodzinnych sesjach zbierali się czarni muzycy.
Wielkimi promotorami muzyki (nie zawsze zresztą bluesowej) byli Polacy: Leonard i Phil Czyżowie, którzy w roku 1928 wraz z rodzicami przybyli z Częstochowy do Chicago i dorobili się majątku na prowadzeniu nocnych klubów. Ich firma płytowa Chess Records wypromowała wielkich bluesa, rocka i jazzu, między innymi Watersa i Chucka Berrego. Dla Czyżów nagrywali też Rolling Stones, których instrumentalna kompozycja „2120 South Michigan Avenue” to hymn miejsca – siedziby Chess Records, które dziś przypomina muzeum, ale jeszcze niedawno tętniło życiem i było czymś dużo ważniejszym, niż zwykłe studio nagraniowe. Tam swoje solówki nagrywał gitarzysta mający więcej talentu od Jimiego Hendrixa – Magic Sam Maghett (zmarł w 1969 roku mając 32 lata). Nie zabrakło na Michigan Freddiego Kinga, Otisa Rusha czy Buddego Guya, czyli kolejnych królów chicagowskiego bluesa. Było też miejsce dla słynnych wokalistek, z których bodaj największa odeszła od nas do bluesowego nieba na początku czerwca. Koko Taylor, bo niej mowa, przez prawie 50 lat błyszczała na scenach całego świata, ale szczególnie chętnie śpiewała u siebie, w Chicago. To Ona otwierała pierwszą edycję Festiwalu Bluesa i aż wierzyć się nie chce, że było to już 25 temu!
Był to wówczas mały przegląd głównie lokalnych muzyków, dziś to największa impreza muzyczna w Chicago i największy festiwal bluesa na świecie! Kilka scen, 750 tysięcy osób odwiedzających Park Granta podczas trwania festiwalu i najgłośniejsze nazwiska. W tym roku największe oklaski zebrali: Bettye LaVette, Sharon Jones z zespołem Dap-Kings, Charlie Musselwhite i Big Jack Johnson. Składając hołd wytwórni Eawing Records przypomniano postać Sunnylanda Slima, odbył się pokaz techniki Slide w wydaniu Elmora Jamesa Jr., Johna Primera i Jeremiego Spencera. Swoje 70. urodziny obchodził na scenie Charlie C. Campbell.
Zresztą tego, co się działo na scenach nad jeziorem Michigan przez 3 dni, w dzień i w nocy, w klubach w całym mieście trudno ogarnąć, a jeszcze trudniej opisać. Zapraszamy więc już dziś na kolejny Chicago Blues Festiwal. Czerwiec 2010 – przeżyj to sam. Bo z bluesem jest jak z hasłem w krzyżówce w „Przekroju”: czujesz go albo nie!