Być sobą, czyli jak znalazłam się w Big brother reality show
Zdobycie tej pozycji było dla mnie nie tylko ambicjonalnym wyzwaniem, ale także szansą na przetrwanie, a raczej utrzymanie się na i tak trudnym rynku polskich mediów. Od ważnego dyrektora pewnej czołowej stacji telewizyjnej dowiedziałam się o projekcie, który miał zmienić oblicze polskiej telewizji, a mianowicie – miał to być pierwszy wyprodukowany w Polsce reality show – „Big Brother”.
Dyrektor nie omieszkał również poinformować mnie, że osobą odpowiedzialną za zatrudnienia, a mianowicie „ważnym producentem wykonawczym” jest Pan M., i że powinnam mieć na względzie fakt, iż oprócz kunsztu dziennikarskiego, ów ważny Pan M. docenia także wielce walory kobiecości potencjalnie współpracujących z nim w przyszłości dziennikarek.
Dwie nieprzespane noce minęły na zastanawianiu się, jak najlepiej sprzedać wszystko to, co mam napisane w moim CV, oraz jak sprzedać najlepiej to, co dała natura, jednakże w sposób kobiecy, dyskretny, profesjonalny, aczkolwiek skuteczny – bo na skuteczności mojego działania zależało mi przecież najbardziej.
Nadszedł wreszcie „Dzień Sądu”. Ubrana w butelkowozielony, spadający z ramion sweter, grube czarne rajstopy, krótkawą spódnicę a’la Briget Jones, buty po kolana, rozwiany włos, bo grudzień tego roku był wybitnie zimowy, pewna siebie przekroczyłam progi firmy, dzierżąc w dłoni moje résumé.
No i czekałam tak, minuty zmieniały się w nieskończoność, a ja kolejny raz przerabiałam w głowie dobrze przemyślany wcześniej scenariusz spotkania. Ten zawiły tok myślowy przerwał w pewnej chwili kobiecy głos:
- Dzień dobry, czy Pani przyszła na rozmowę w sprawie pracy?
- Tak… – odpowiedziałam ściszonym głosem, gdyż przede mną stała kobieta, której widok przywiódł mi na myśl tylko jedno – szkołę z internatem dla pensjonarek! Ubrana była, co ważne w tym przypadku, w czarną, pod szyję, długą sukienkę, na twarzy nie miała makijażu, a posępny wzrok przyglądał się przenikliwie mojej przykrótkiej spódnicy.
- Jestem w zastępstwie Pana M. i to ja przeprowadzę dziś z Panią rozmowę o pracę.
O zgrozo! Po głowie biegały mi tysiące mrówek, kiedy szła za mną po schodach prowadzących na poddasze, gdzie miała odbyć się nasza rozmowa, ale ta droga, choć długa, bo trzeba było przemierzyć aż trzy pietra, i tak była zbyt krótka, bym mogła zastanowić się nad nieoczekiwaną zmianą strategii naszej rozmowy. Czułam jej wzrok na sobie...
Pytania były tendencyjne, a moje odpowiedzi kwitowane nieprawdziwą pointą. Choć tak bardzo mi zależało na tej pracy i tak wiele starania włożyłam w przygotowanie się do tej rozmowy, czułam, jak z każdą minutą rośnie we mnie złość i że nie tylko gubię wszelkie atuty, ale za chwilę wszystko legnie w gruzach. Nie zgadzałam się prawie z żadną tezą, wystawianą przez „Panią w zastępstwie Pana M”, można rzec, że nasza rozmowa była przekomarzaniem się dwóch drapieżnych kotek, które za chwilę mają skoczyć sobie do oczu.
Kiedy potem stałam na ulicy, czekając na taksówkę, łzy płynęły mi po policzkach, bo wiedziałam, że przegrałam jedyną szansę. Obwiniałam siebie o wszystko: po co stałam zaparcie przy swoim, przecież przyszłam starać się o pracę, a nie wygłaszać swoje racje!
Minęły dwa dni, i kiedy już całkiem straciłam nadzieję, zadzwonił telefon:
- Dzień dobry, Pani Kingo, chciałam Panią zaprosić na drugą turę rozmów w sprawie przyjęcia do pracy. – Nic nie rozumiałam, osłupiała stałam w miejscu ze słuchawką przy uchu. Jak to? Dlaczego? Przecież byłam nonkonformistyczną wydrą, której nie należy się druga szansa! Tym razem, pomyślałam, przygotuję się lepiej. W końcu nie zawsze ma się drugą szansę.
Wyszukałam w szafie najbardziej zakonną kieckę, czarną, długą, pod szyję, taką, jaka najwyraźniej była wówczas „hitem mody” w świecie nowego polskiego reality show, spięłam grzecznie włosy, ubrałam okulary zerówki. Wyglądałam jak ostatnie nieszczęście i z duszą na ramieniu kolejny raz przekroczyłam próg willi na Dominikańskiej.
- Dzień dobry, czy Pani przyszła na rozmowę w sprawie pracy? – Przede mną stał wysoki, łysy, uśmiechnięty gość.
- Tak – odpowiedziałam głosem pensjonarki.
- Jestem producentem pierwszej edycji programu „Big Brother”, zapraszam na rozmowę do gabinetu!
No żeż wszyscy święci, co za cholerny pech! Zmiana ról, zmiana wizerunku mojej osoby, a to wszystko tylko po to, by zmieścić się w normach i by sprostać oczekiwaniom innych. Los jednak potrafi być przekorny!
Tego dnia jednak wszelkie moje starania zostały docenione i dostałam tę pracę. Był to początek wspaniałej przygody związanej z produkcją trzech edycji programu „Big Brother” w Polsce. Pani G., zaraz po przebraniu się z czarnej sukni, okazała się wymagającą szefową, ale także pełną dobrego serca, wrażliwą osobą. Dowiedziałam się również, że dostałam tę pracę tylko dzięki temu, że byłam nieugiętą, stojącą przy swoim zdaniu wydrą – bo takich właśnie osobliwych i pyskatych jednostek wówczas poszukiwano, i że jej postawa wobec mnie była czysto psychologiczną grą, mającą na celu prowokację. Taka strategia, któż mógł wiedzieć.
Ważny Pan M. okazał się natomiast niezwykle spostrzegawczym obserwatorem. Któregoś dnia, kilka miesięcy później, zapytał mnie wprost, po co było to przebranie i te okulary, a ja szczerze odpowiedziałam, że chciałam wyglądać statecznie i odpowiedzialnie, a za okularami schować moją „rogatą duszę”. Odpowiedział wtedy: „Niepotrzebnie. Zawsze bądź sobą. Poza tym – kolczyk w nosie Cię zdradził”.