O tym, jak mango pomogło przetrwać Stefce w czasach szarych i smutnych jak kraina Drakuli...
Vitka jest z Rumunii. Mała, drobna i chorobliwie wstydliwa. Trudno określić, ile ma lat. Wygląda na 22, a może na 28, doprawdy nie jestem w stanie nic powiedzieć z cała pewnością. Denerwuje się, kiedy mówi przed całą klasą, dlaczego akurat wybrała kierunek pielęgniarski. Jej czarne, rzadkawe włosy spadają raz po raz na oczy, gdy pochyla głowę, jakby szukając natchnienia w blacie ławki. Odgarnia je chudą ręką powoli, z rozmysłem. Gdy kończy przegraną walkę z grzywką, gniecie nerwowo palce. Trudno ją chwilami zrozumieć. Jej angielski jest prosty i twardy; brzmi trochę jak jazda na rowerze po kamykach. Wyraźnie męczy się, opowiadając o sobie, i uśmiecha raz po raz przepraszająco za ograniczenia językowe.
– Chcę być pielęgniarką, bo to piękne móc pomagać ludziom. Jak urodziłam dziecko w Rumunii, to straciłam mleko i nie miałam gdzie kupić, bo u nas był wielki kryzys. Krowiego nie było, a jeśli już, to gdzieś na wsi można było dostać za duże pieniądze, a sojowe było tylko na przydział. Takie kartki, które dostawało się cztery razy w miesiącu, ale to nie wystarczało, żeby wykarmić dziecko. Tylko pielęgniarki mogły dostać więcej niż inni i moja kuzynka, pielęgniarka, brała te kartki na siebie i dawała dla mojego synka. Na nic się to jednak zdało, bo mój syn dostał okropnego uczulenia na soję – pokazała na twarz i ramiona. – W szpitalu powiedzieli, żeby to sojowe przestać dawać, bo dziecko będzie chorowało... ale skąd było wziąć inne? Została nam tylko partia... Zapisać się do partii, to i mleko się znajdzie, poradzili w szpitalu. Mąż zamiast do partii po mleko, pojechał pociągiem na wieś i u gospodarza wybłagał krowie. Pewnie trudno uwierzyć, ale jakby go złapali z tym „nielegalnym” mlekiem w pociągu, to by miał kupę nieprzyjemności, włącznie z karą więzienia, bo rolnicy musieli mleko oddawać do skupu – znowu podniosła rękę, by odgarnąć krnąbrny kosmyk i popatrzyła na twarze, w których odbijało się zakłopotanie pomieszane ze zdziwieniem podnoszącym do góry brwi, tak jakby mówiła o Marsjanach, którzy właśnie wylądowali na środku Manhattanu. – No i ja wtedy tam, w Rumunii, postanowiłam być pielęgniarką, żeby pomagać takim jak ja sama i moje dziecko. Do partii nigdy się nie zapisaliśmy – dodała cicho. – To tyle. Aha, mój synek jakoś wyzdrowiał – uśmiechnęła się – z pomocą bożą wyzdrowiał. To już naprawdę tyle.
Nauczycielka, postawna kobieta-Viking, jak ją nazwaliśmy, kiwała ze zrozumieniem głową i, zakłopotana tą niespodziewaną historią, zaczęła coś mówić o cierpieniach narodów świata, prześladowaniach, i jak ważne jest, żebyśmy słyszeli takie historie. Tak, jakby co najmniej sama przeszła to samo, co ta biedna Vitka w tej upiornej Rumunii za panowania największego satrapy Bałkanów – Caucescu i jego równie okrutnej małżonki.
– Czy jest coś, co pragnęłaś zobaczyć, czy może spróbować, jak przyjechałaś do Ameryki, coś szczególnego, coś, co zawsze będziesz pamiętać? – spytała, starając się rozładować nieco zakłopotanie, kobieta-Viking. Vitka westchnęła, uśmiechając się pod nosem.
– Mango – powiedziała szeptem. Znowu zapanowała ogólna konsternacja i wszyscy pochylili się w kierunku Vitki, jakby ją źle słyszeli.
– Mango! – powtórzyła głośno, patrząc na nas pierwszy raz bez cienia nieśmiałości. – Chciałam po prostu zjeść mango, owoc pachnący słońcem. – Uśmiechnęła się do siebie.
Gdyby Vitka powiedziała, że chciałaby skoczyć ze Statuy Wolności na lotni sportowej, to pewnie nie wzbudziłaby tak dużego zdziwienia, ale marzenie o zjedzeniu mango było po prostu śmieszne. Wystarczyło spojrzeć na twarze tych zdrowozębnych Amerykanów, żeby wyczytać w nich całą prawdę o dostatnim żywocie. I znowu Vitka wprawiła wszystkich w zakłopotanie. Nawet te nie wychowane w dobrobycie dzieciaki nie potrafiły utożsamić się z brakiem mleka dla dziecka i marzeniem o owocach mango, bo nie miały takiej potrzeby. Teraz siedziały zdziwione marzeniami Vitki i przelatywały im przez głowy różne myśli.
– Mango! – pomyślała Hinduska Suni. – Też mi coś, wszyscy biedacy w Indiach jedzą mango na śniadanie, obiad i kolację. Do Ameryki jeździ się po bogatego męża, takiego z domem i dużym samochodem, żeby nie zostać ze starzejącą się matką i wymagającym ojcem. Dziękuję ci, Baba Jima, że dałeś mi urodzić się w Indiach, a nie w jakiejś Rumunii, gdzie nawet mango nie rośnie.
– Mango? – Filipińczyk o dźwięcznym imieniu Floyd zrobił niewyraźną minę. – Mango to u nas w ogródku rośnie na wyciągnięcie ręki. Do Ameryki to się przyjeżdża, żeby zmienić ten cholerny, malaryczny klimat i żeby przespać się z białą dziewczyną, no i żeby zostać pielęgniarzem, bo tu taniej.
– U nas też nie było mango, ani innych egzotycznych owoców, oprócz suchych jak wióry kubańskich pomarańczy i twardych jak kamień bananów z tejże samej wyspy – spoglądam na Vitkę i czuję, naprawdę rozumiem jej pragnienia oraz nutkę nostalgii, smutek i radość, którą daje poczucie wolności. – Mango – myślę sobie – może też smakować jak wolność, jak mleko od krowy, jak nowe życie i zawsze już, biorąc do ręki mango, będę się uśmiechać.