Gdzie są niegdysiejsze śniegi, czyli kartka z podróży do Polski
Warszawa – koniec marca. U nas wiosna w przyśpieszonym rozkwicie, upalnie, prawie lato, a tu szarość i smutek przedwiośnia. Tylko u nas w Polsce występuje ta pora roku, zwana również przednówkiem. Na przednówku była bieda a nawet głód. W powieściach Orkana czy Reymonta realistyczne opisy tej nędzy przedwiosennej budzą zgrozę i niedowierzanie. Tak więc wiosna jeszcze się „baruje” (bierze za bary) z zimą.
Złapałam się na tym, że myśląc o Chicago piszę „u nas” i o Polsce też „u nas”. To takie swoiste rozdwojenie jaźni, charakterystyczne dla emigranta. Więc jesteśmy w Warszawie. Śnieg z deszczem zacina, pochyla ludzkie twarze i chowa je w kołnierzach płaszczy, które już chciałyby być wiosenne. Nie ma uśmiechu na ludzkich twarzach, a przecież uśmiech nic nie kosztuje, można się go nauczyć i używać, jak to robią Amerykanie. A może to głupie, taki uśmiech? No bo z czego niby się śmiać. Drożyzna szaleje, obecni emeryci manifestują w imieniu przyszłych, bo przyszli siedzą za biurkiem przy komputerze i pilnują biznesów. W centrum, w podziemiach – chaos i tłum przewalający się w różnych kierunkach, jakby w panice. Przypomina to Union Station w godzinach szczytu (znowu te porównania!). W tramwajach i autobusach obowiązuje wroga mina, trudno utrzymać równowagę. Tańczę więc ten szalony taniec, aby dojść do kasownika. Dobrze, że jestem sprawną emerytką, a co mają powiedzieć inni? To nie jest kraj dla starych ludzi!
Warszawa tętni życiem, tempo nie tak zwariowane jak u nas, ale widać, że jeśli nawet jest czas na filiżankę kawy, to z laptopem na kolanach i telefonem przy uchu. Podkreśliłam słowo filiżanka, bo w niej kawa smakuje inaczej. Moda na Starbucks wypiera pomału ten relikt przeszłości.
Warszawa nęci rozrywką kulturalną. Plakaty teatralne na słupach ogłoszeniowych oraz na przystankach tramwajowych. Daniel Olbrychski, niegdysiejszy Kmicic, piękny i młody, dziś już tylko piękny urodą dojrzałego mężczyzny i doskonałością kunsztu aktorskiego. „Mazepa” Juliusza Słowackiego w reżyserii Andrzeja Seweryna nie przypomina w niczym klasycznego dramatu romantycznego. Scenografia, muzyka i choreografia nasuwają porównanie z nocnymi klubami Amsterdamu w dzielnicy rozrywki. Na rusztowaniach, które mają imitować zamek warowny, wiją się w pląsach młode adeptki szkoły baletowej, młodzież męska uwija się za nimi, podtrzymując nagie uda partnerek, które zwisają na rurach. I na tym tle rozgrywa się dramat miłości i zazdrości bez happy endu.
„Słowacki by się w grobie przewrócił” – powiedziałaby moja mama. Ja mam mieszane uczucia, ale myślę, że może nie, bo Julek, mimo melancholijnego usposobienia, miał dużo poczucia humoru i autoironii. Miał też poczucie własnej wielkości. W tej kwestii mogliby sobie podać ręce obaj współautorzy tego spektaklu: Juliusz Słowacki i Daniel Olbrychski. Właściwie można powiedzieć, że Olbrychski ratuje to przedstawienie. Jego gra to maestria, geniusz w każdym calu i choć czas odcisnął piętno na jego twarzy, to sylwetka i chód ten sam. Sprężysty i zdecydowany, jak przystało na człowieka, który nie waha się przed niczym w obronie uczucia i honoru. Olbrychski jest zawsze postacią, którą gra, nigdy nie jest odwrotnie. On nie gra, on jest Stolnikiem, Kmicicem czy Hamletem. Szczególnie ta rola tkwi w mej pamięci, widzę go „oczyma duszy mojej”. Przypominają mi się też inni wielcy aktorzy, jak piękny Adam Hanuszkiewicz, Świderski, Łomnicki. Można mnożyć. „Byli chłopcy, byli, ale się minęli!” – jak śpiewają górale. O nich później. Wracając do teatrów – są pełne, tętnią życiem, nie widać zastoju, wręcz przeciwnie – parcie na nowoczesność. Brakuje mi tu, w Chicago, tej rozrywki – to może złe słowo, bo teatr to katharsis. Szkoda, że mimo rozwiniętej sieci polonijnych mediów i programów telewizyjnych nie mamy dostępu do Teatru Telewizji, który wznowił swą działalność i przekazuje spektakle na żywo w programie pierwszym TVP.
A co z kinem? Niedługo usłyszymy odpowiedź: A co to takiego? W Przemyślu zostało jedno, w Zakopanem może dwa. Jeszcze Warszawa broni się ilością, ale jakość repertuaru (to słowo pasuje do treści jak pięść do nosa)… pozostawia wiele do życzenia. Amerykanizacja absolutna! Zresztą widać to nie tylko w kinie.
Wsiadam do pociągu byle jakiego i jadę do Przemyśla. Pociąg Warszawa-Przemyśl – widziane z okna nagie drzewa. Jak sobie radzą w zimie? Skąd biorą ciepło i energię do życia? A może śpią i przez ten akt hibernacji mają przedłużony czas życia? Niektórzy ludzie są jak drzewa. Żyją długo i dobrze. Dają opiekę i schronienie innym. Kocham was, polskie drzewa. Nie ma nigdzie na świecie takich lasów jak w Polsce. I te wierzby rosochate, co to w piosence dziecka, i w nutach Chopina i tu, w szczerym polu.
A tuż obok też coś naszego, swojskiego… sterty, co ja mówię, góry całe różnego rodzaju i koloru odpadów, śmieci i żelastwa. A dalej nowe, piękne domy i samochody. Cywilizacja wkroczyła na wieś. Wyobrażam sobie, co można znaleźć w lesie. Pewnie wszystko, co komu zbywa w gospodarstwie. I co sobie o nas pomyślą zwierzęta, jak się obudzą? A swoją drogą dziwi mnie fakt, że Polacy za granicą są pełni inwencji i pomysłów (Polak potrafi!), a w kraju więzi ich jakiś czerep rubaszny. Utylizacja śmieci to interes!
Przemyśl – dworzec odnowiony na Euro 2012, pamiętający czasy Franciszka Józefa. Piękne elewacje, posadzki, sale, w których można tańczyć walce do białego rana. Jeździła tędy kolej wiedeńska. Kolej – bo jeździło się koleją, a nie pociągiem jak dziś. Wszystko piękne, ale… tylko jedna koedukacyjna ubikacja, w której straż trzyma… dziadek klozetowy (kiedyś była babka) – żyjący relikt PRL-u. Ten intratny interes (2 złote od sztuki), wiecznie żywy jak Lenin, budzi uzasadnione zainteresowanie zagranicznych turystów. Co kraj to obyczaj!
Przemyśl – miasto rodzinne. Ciepłe myśli związane z tym miejscem, choć nie ma w nim dawnego ogniska, bo zabrakło tej największej strażniczki. Ruch przedświąteczny, ale jakby bez świątecznego nastroju. Wiatr, chłód, szarość. Jest kwiecień, a kwiaty leśne tylko na rynku i to jak na lekarstwo. Za to wszystkie pachnące. Tu, u nas, czyli tam – w Chicago – nic nie pachnie. Zawsze mnie to zastanawia: dlaczego? No i bazie – piękne, dorodne, bo przecież muszą być bazie na polskim stole. A ten ugina się od obfitości i nęci zapachem jajek, kiełbas, szynek, że nie wspomnę już o babach, sernikach i mazurkach.
Pączki i mazurki kupiłam w Warszawie u Bliklego. Nie było kolejek, nie było też tego dawnego smaku, który śnił się po nocach. No cóż, wspomnienia są zawsze bogatsze i barwniejsze od rzeczywistości. Nawet moje ukochane góry jakby zmalały po latach, a Zakopane, podobnie jak cała Polska, zaczyna trącić Ameryką. I nie tą „beautiful”, ale tą kiczowatą, koszmarną, tandetną. Widać to szczególnie tu, gdzie każdy dom zbudowany jest na amerykańskich „dutkach”. Górale wracają do hal, ale widać żal im chicagowskiej dziedziny, bo wszędzie, gdzie się tylko da, wstawiają „szapy z piccą i sandwiczami”, a maszyny do gier oraz inne cudaki straszą na każdym kroku. Budy z pamiątkami (wszędzie to samo) siedzą po obu stronach drogi na Kotelnicę i w przeciwnym kierunku na Ząb. Wygląda to jak chiński mur. Dobrze, że nie jest wysoki, bo by zasłonił cudowną panoramę Tatr z Giewontem – rycerzem, który ma wszystko w nosie i śpi sobie spokojnie.
„Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi?!” – chciałoby się westchnąć za poetą. Ten śnieg na wierzchołkach gór i te fioletowe kobierce krokusów w dolinach są wieczne i takie pozostaną. Do nich zawsze będziemy wracać.
Do zobaczenia moja kochana Polsko – kiedyś!