Going postal
Dwudziestego sierpnia 1986 roku, w urzędzie pocztowym w Edmond, w stanie Oklahoma, Patrick Sherrill zastrzelił czternaście osób. Tak powstało powiedzenie „going postal”, które określa trudne do wytłumaczenia akty agresji.
Szóstego listopada ubiegłego roku major armii amerykańskiej Nadil Malik Hasan zastrzelił trzynaście osób. W tym samym dniu Jason Rodriguez zabił jedną osobę w biurze firmy, z której został przeszło rok wcześniej zwolniony. Dziesiątego listopada, rezerwista Jasen D. Bruce uderzył kilka razy w głowę łyżką do opon greckiego popa Alexiosa Marakisa, gdyż „obowiązkiem każdego patrioty jest walczyć z arabskimi terrorystami”.
-
Potęgę Ameryki budowali tacy ludzie, jak John D. Rockefeller, J. P. Morgan, Meyer Guggenheim, Andrew Carnegie czy Cornelius Vandrebilt. Każdy z nich, w czasach swojej największej świetności, powinien zostać powieszony. Równocześnie, z szacunkiem i podziwem, należy pochylić przed nimi głowę. Linie kolejowe, drogi, mosty, huty, kopalnie i fabryki, które zostały dzięki nim zbudowane, stanowią do dziś fundament amerykańskiej gospodarki. W tamtych czasach ludzi oceniano bowiem nie w oparciu o ilość zer na bankowym koncie, ale o to, co potrafili zbudować. Fundamenty to jednak nie wszystko. Aby państwa mogły się rozwijać, musi również istnieć akceptowana przez większość moralność i oparte na niej prawo. W Ameryce głosem zbiorowego sumienia była Mother Jones. To właśnie ona przypomniała wszystkim, że miejsce dzieci jest w szkole, a nie w fabryce, a mężczyzna w drelichu i kobieta w wystrzępionej sukience to też ludzie.
Dobroć jest jednak zbyt słaba, aby wygrać z chciwością. Kapitalistyczni rycerze–rozbójnicy mieli jednak pecha w postaci Atlantyku. W XVIII i XIX wieku, aby próbować sięgnąć po zagwarantowane w amerykańskiej konstytucji prawa do poszukiwania szczęścia, trzeba było najpierw przepłynąć przez ocean, a to wymagało odwagi. Ci, którzy się na to decydowali, mieli rogate dusze (wersja dla wierzących) lub rogate DNA (wersja dla ateistów). Amerykańskie związki zawodowe składały się więc nie tylko z ludzi „polubownych”. Do ich skrajnego skrzydła zaliczyć trzeba Molly Maguires. Członkowie tej wywodzącej się z Irlandii tajnej organizacji nie wahali się poprosić „sędziego Colta” o interwencję w obronie ich prawa do chleba i godności. Powieszono dwudziestu Molly. Nie kwestionując tych wyroków, należy z szacunkiem i podziwem pochylić przed nimi głowę.
Szalę przechylił Henry Ford. Dobrowolne podniesienie płacy robotników o 100% (słownie: sto procent) wywołało w prasie ataki histerycznej nienawiści. Lawiny nie udało się jednak zatrzymać. Amerykanie, w tym wielu kapitalistów i polityków, zrozumiało iż będzie dla wszystkich lepiej, jeżeli robotnicy zostaną dobrze zarabiającymi konsumentami. Zeznając przed kongresową komisją, Henry Ford cytował między innymi list proboszcza polskiej parafii w Detroit: „…Praca w Ford Motor Company daje ogromnie pozytywne skutki wśród moich ludzi. Wiem, że pijaństwo jest charakterystyczną cechą Polaków. Skutkiem twojej pracy jest to, że trzeźwość jest teraz czymś powszechnym, a nie czymś wyjątkowym w mojej parafii...”.
Tak rozpoczął się złoty okres w historii Ameryki. W porównaniu ze średnią pensją sprzątaczki, wykwalifikowany robotnik zarabiał w tym czasie 2-3 razy tyle, profesjonalista 4-5, menadżerowie średniego szczebla 6-9, dyrektorzy 10-40, a właściciele wszystko to, co jest czystym zyskiem firmy. Nie było w tym nic nowego. Podobna struktura płac jest światowym standardem. Nowe było to, że pensja amerykańskiej sprzątaczki była tak wysoka, że ludzie zaliczani do średniej klasy (od wykwalifikowanego robotnika wzwyż) mogli kupować domy, kształcić dzieci i zostawało im jeszcze na wyjazd całą rodziną na wakacje. Wielka więc była depresja bankierów na widok zwykłej kobiety, która za gotówkę – bez konieczności brania pożyczki – kupowała na obiad całego indyka.
W roku 1913 ziściło się jednak odwieczne marzenie bankierów – powstał FED, dzięki któremu mogli zacząć lewarowanie. Na skutki nie trzeba było długo czekać. W roku 1929 rozpoczęła się Wielka Depresja. W kolejkach po talerz „kuroniówki” ustawiło się przeszło 20% ludzi zdolnych do pracy. W oczy wszystkich zajrzało widmo krwawej rewolucji. Na szczęście nie istniała jeszcze wtedy telewizja, zatem czytanie i myślenie przychodziło ludziom dużo łatwiej. Bankierom założono więc kaganiec, wzmocniono siłę związków zawodowych, a bezrobotnych zatrudniono przy przebudowie dróg na autostrady oraz budowie mostów, tam, tuneli, szkół i bibliotek. Infrastrukturę Ameryki dostosowano dzięki temu do potrzeb XX wieku. Stopniowo wracał czas dzielonej bardziej sprawiedliwie prosperity. Mozolna praca bankierów, aby konsumenta kupującego za zarobione pieniądze zmienić w konsumenta kupującego za pożyczone pieniądze, trwała oczywiście dalej.
Postępująca szybko monopolizacja mediów pozwoliła, aby dominującą stała się narracja, mówiąca, że za wszystko, co w gospodarce dobre, odpowiada niewidzialna ręka rynku, a rękę związków zawodowych należy obciąć i zakopać. Towarzyszyły temu, systematyczne działania FED powodujące stopniową dewaluację dolara, czyli spadek realnej wartości płac. Równocześnie wolno, ale systematycznie, rosło bezrobocie. Obecny kryzys rozpoczął się kilkanaście lat temu. Przeciętnego Amerykanina przestało być stać na utrzymanie takiego poziomu życia, do jakiego był przyzwyczajony, w tym na kupno domu. Głupim, ale ludzkim odruchem, braki w domowych budżetach łatano przy pomocy kart kredytowych. Gorzej było z zakupem domu. Tradycyjnie młode małżeństwo zaraz po ślubie kupowało dom. Zdobycie 10-20 tysięcy na pierwszą wpłatę nie było najczęściej problemem. Część dali rodzice, resztę można było szybko zaoszczędzić. Dokładniejsze sprawdzenie własnego budżetu powodowało jednak, że coraz więcej młodych ludzi odkrywało swoją prawdziwą sytuację. W stosunku do zarobków, spłata pożyczki na dom okazywała się tak dużym obciążeniem, że nowy samochód i wakacje, a nawet pójście z przyjaciółmi do restauracji lub na koncert, stawało się luksusem.
Przez Amerykę przetoczyła się wtedy pierwsza fala niezadowolenia. Zdmuchnęła ona Busha seniora oraz wielu republikańskich kongresmenów i senatorów. Nowy prezydent, „Babba the love sponge” Clinton, nie poszedł jednak śladami FDR. Wybrał post-politykę lub raczej post-ekonomię. Wspólnie z Greenspanem i Rubinem zaoferowali tym wszystkim, których nie było stać na dom, nowe zasady udzielania pożyczek, znane teraz jako „subprime”.
Z punktu widzenia Wall Street była to genialna koncepcja. Obniżono, a w niektórych wypadkach nawet zlikwidowano wymóg płacenia gotówką pierwszej wpłaty i oprocentowanie pożyczki przeorganizowano w taki sposób, że przez pierwsze kilka lat rata była bardzo niska. Gdzieś tam, na piątej lub dziesiątej stronie umowy, było oczywiście drobnym drukiem napisane, że po kilku latach oprocentowanie, czyli wysokość rat, drastycznie wzrośnie. Mało komu starczało jednak cierpliwości, aby przeczytać dokładnie całą umowę. Tym bardziej, że aby zrozumieć bankowy żargon, trzeba być co najmniej absolwentem prawa. Wiedzę o tym, jak działają nowe zasady udzielania pożyczek na domy, większość ludzi czerpała z telewizji i prasy. Obowiązująca w korporacyjnych mediach narracja była prosta: jeśli nie stać cię na kupno domu na normalnych zasadach za 150 000, to należy wziąć „subprime” i kupić dom za 300 000. Ceny domów rosną szybko (to była prawda, obniżenie kryteriów udzielania pożyczek spowodowało duży ruch w interesie, czyli szybki wzrost cen), więc za 2-3 lata dom ten sprzedasz za 350000. Zrobisz tak 3-4 razy i kupisz dom za gotówkę. Szeroką rzeką popłynęły też pożyczki udzielane pod zastaw nadwyżki wartości domu nad pozostałym do spłacenia długiem. Wyglądało to jak idealne uzupełnienie dla kart kredytowych. Za te pieniądze można było wyremontować i powiększyć stary dom, zwiększając jego wartość o sumę większą niż się wydało, a za resztę kupić nowy samochód, telewizor z dużym plazmowym ekranem i pojechać na wymarzone wakacje.
Jednym zdaniem: żyć, nie umierać.
W tym samym czasie FED sprawdzał na kilku bankach i korporacjach, jak działa doktryna „zbyt duży aby upaść”. Trudno się więc dziwić, że na Wall Street szampan lał się strumieniami i ogromne premie sypały się jak manna z nieba. W roku 1970 średnie zarobki CEO w stu największych amerykańskich korporacjach były 45 razy większe od przeciętnych zarobków robotników. W roku 2006 ta proporcja wynosiła już 1 723 do 1. Nadszedł czas, w którym zaczęło „wskakiwać” bardzo wysokie oprocentowanie pożyczek na domy. Zbliżały się też wybory i Wall Street nie była pewna, czy nowy prezydent będzie się zachowywał „racjonalnie”. W tej sytuacji zdecydowano się na ruch wyprzedzający i jeszcze w trakcie trwania prezydentury Busha juniora ogłoszono, że jest kryzys. Tym razem rolę „The Committee to Save the World” przyjął na siebie Henry Paulson i Ben Bernanke. Nic w tym nowego. Wiemy przecież dobrze, że bankierzy raz na około dziesięć lat muszą uratować świat. FED wypłacił więc bankierom ogromną zaliczkę (TARP) na konto chwilowych strat. Równocześnie, rozpoczęło się masowe przekazywanie bankom domów ludzi, którzy zbankrutowali. Szacuje się, że będzie to 10-12 milionów domów. Dzieci tych, którzy domy stracili będą musiały (gdzieś przecież trzeba mieszkać!) te domy od banków odkupić. Amerykanie zaciągnęli tym samym gigantyczny kredyt, który wraz z rosnącym szybko (jest przecież kryzys!) oprocentowaniem będą spłacać przez następne pokolenie. Oh well. Trudno się dziwić, że coraz więcej ludzi – gdzie drwa rąbią tam wióry lecą – „going postal”.
Ograniczony do spraw ekonomicznych obraz kryzysu ma dużo białych plam. Największą z nich jest postępująca szybko laicyzacja i związany z tym kryzys etyczno-moralny. Nie znaczy to wcale, że jesteśmy gorsi od poprzedzających nas pokoleń. Chyba nawet jesteśmy – o jedną tysięczną milimetra – lepsi. W czasach, gdy latamy do nieba i poznajemy tajemnice kodu DNA, coraz trudniej jest jednak wierzyć, że wszechmogący Bóg stworzył świat w sześć dni, a siódmego odpoczywał. Wielu ateistów chętnie i bez hipokryzji klęka dalej przed krzyżem, gdyż widzi w nim godny najwyższego szacunku symbol, na którym opiera się chrześcijańska cywilizacja, do której chcą się dalej zaliczać.
Zwątpienie w istnienie Boga jest jednak często przeżyciem bardzo traumatycznym. Wielu ludzi nie umie sobie z tym poradzić i rusza na wojnę z Bogiem. Towarzyszy im pełne poczucie własnego bezpieczeństwa. Wiedzą, że chrześcijan obowiązuje nakaz kochania nawet wrogów. Andreas Serrano (krucyfiks zanurzony w moczu) nie zostanie więc oddany pod katowski topór, a Joanna Krupa (zasłania krzyżem swoje miejsca intymne) nie zostanie spalona na stosie. Popularna jest również ucieczka w objęcia sekt, które nakazują wierzyć w to, co głoszą w 110%. W Ameryce można codziennie oglądać w telewizji judeochrześcijańskich pastorów, którzy dokonują aktów cudownego uzdrowienia i przekazują ludziom to co, poprzedniego dnia po kolacji Bóg powiedział im w bezpośredniej rozmowie. A te 10% powyżej 100% to procent zarobków, który należy systematycznie oddawać telewizyjnym mesjaszom. Dla wielu ludzi jest to dobry interes. W zamian dostają poczucie przynależności do grona tych, którzy znają wolę Boga i mają zarezerwowane miejsce przy oknie w arce zbawienia.
Proszę się nie śmiać. Ludzi „nowo narodzonych” (tak się tutaj nazywa członków różnych sekt) są miliony. Najnowszy numer miesięcznika „The Atlantic” informuje, że w Ameryce zarejestrowanych jest teraz 148 wyznań i 44% Amerykanów nie identyfikuje się z wiarą swoich rodziców. Mija co prawda moda na hinduskich guru oraz buddyjskich nauczycieli – zastępują ich wysłannicy UFO. Z tradycyjnych religii, tylko kościół katolicki zwiększa ilość wiernych, ale dzieje się tak głównie ze względu na duży napływ Latynosów. Kościoły protestanckie znikają jak poranna mgła. Protestantów zastępują judeochrześcijanie. Dla tych ludzi jest jasne, że aby przyspieszyć powrót Chrystusa, należy wygrać wojnę z muzułmanami i odbudować jego dom, czyli świątynię jerozolimską. Powstanie wtedy uniwersalny kościół, a ci, którzy się nie nawrócą zostaną strąceni do piekła. Zapytany o to sponsor i sojusznik judeochrześcijan, Beniamin Netanjahu, powiedział: „Porozmawiamy o tym, gdy dojdziemy do tego punktu.”. Trudno się więc dziwić, że „going postal” dotyka również muzułmanów (np. majora Hasana) oraz chłopców, którzy chcą koniecznie, nawet tylko z łyżką do opon w ręce, brać udział w religijnej wojnie XXI wieku.
Co będzie dalej? Jest prawie pewne, że w trakcie następnej prezydenckiej kampanii Sarah Palin będzie pozowała dla „Playboya”, obieca w „New York Times” zabicie wszystkich muzułmanów, a w telewizyjnym programie „Meet the Press” powie, iż wyboru wiceprezydenta i ważniejszych ministrów w jej rządzie dokona rada nadzorcza banku Goldman Sachs.
Historia, aby zmienić kierunek, musi zawsze najpierw dojść do absurdu.