Tam, gdzie prawdziwa Ameryka...
Wczesna pobudka, ostatnie przepakowanie bagażu, sprawdzenie paszportów i łapiemy taksówkę na La Guardię. Moja pierwsza podróż po Stanach. Owszem, udało mi się zwiedzić kilka większych miast, ale po dziewięciu latach pobytu w Ameryce, Dziki Zachód ciągle znam tylko z filmów. Lecimy do Alberquque w Nowym Meksyku.
W Alberquque wynajmujemy czerwoną toyotę, która, oprócz przypisanej jej funkcji, będzie zarazem naszą jadalnią i sypialnią. Dojeżdżamy do Santa Fe, które od razu urzeka nas swoim urokiem, a jego mieszkańcy przypominają nam wyglądem, że rodzimi Amerykanie są Indianami. Po nowojorskim zgiełku i bieganinie uderza nas spokój tego niewielkiego miasta. Wkrótce przekonamy się, że tempo życia w głębi Stanów jest odwrotnie proporcjonalne do nadmiernej szybkości naszego wypożyczonego samochodu, którym podczas tych dwóch tygodni pokonałyśmy z przyjaciółką 4200 mil.
Z Santa Fe wyruszamy do Południowej Dakoty, aby zobaczyć Mount Rushmore, czyli słynne głowy prezydentów wykute w granitowych skałach. Przejeżdżamy przez górzyste i zielone Colorado. Widoki zapierają dech w piersiach. Przejeżdżamy również przez niekończące się niziny, gdzie za bohaterem Rejsu tylko jedno słowo ciśnie mi się na usta: dłużyzna. Bezkres. Jadąc tą niekończącą się, monotonną trasą uświadamiam sobie jak ogromny jest ten kraj. Po drodze do Mount Rushmore zatrzymujemy się na nocleg. W samochodzie. Wybieramy w miarę bezpieczne miejsce i zasypiamy jak niemowlęta. Pobudka przed wschodem słońca i kontynuujemy jazdę pustą drogą. Nie ma zabudowań, sporadycznie mijamy ciężarówki. W Wyoming jedziemy na rezerwie benzyny, po drodze nie ma żadnej stacji benzynowej. To nasz pierwszy kryzys paliwowy. W ostatniej chwili, jak fatamorgana, pojawia się stacja. Ogromna ulga. Po czternastu godzinach dojeżdżamy do Południowej Dakoty. Mount Rushomore. To hołd oddany demokracji i amerykańskim prezydentom. George Washington, Thomas Jefferson, Abraham Lincoln i Theodore Roosevelt. Mount Rushmore, oprócz patriotycznego przesłania, pokazuje też siłę człowieka. Te trzy potężne głowy pracowicie wykuwane przez czternaście lat są dowodem na to, że konsekwencja i wiara w powodzenie wiodą do sukcesu.
Z Południowej Dakoty udajemy się w kierunku Yellowstone, zatrzymując się po drodze w mieście Custer. Dojeżdżamy tam zafascynowane sznurkiem harleyów, zmierzających w tym kierunku. Okazało się, że Custer gości „bike week”, więc z każdej strony harleyowcy masowo zjeżdżali do miasta.
Custer, miasteczko jakich chyba tysiące, to pierwszy, autentyczny kontakt z nieturystycznym Dzikim Zachodem. Bary ze „skrzydłowymi” drzwiami prosto z westernów, panowie siedzący przy barze w środku dnia. Tylko kowbojów nie ma.
Po obejrzeniu Custer kontynuujemy podróż do Yellowstone, zatrzymując się na nocleg w luksusowym, jak na nasze możliwości, przydrożnym motelu. Wita nas tam niespotykana gościnność właścicieli. Podczas naszej eskapady zauważamy, że nasze pochodzenie, wygląd, a przede wszystkim akcent (moja przyjaciółka jest Niemką) wzbudzają duże zainteresowanie, zwłaszcza w mniej popularnych, turystycznych miejscach. Nie ukrywam, że ta zauważalna, europejska odmienność nam schlebia.
Wreszcie dojeżdżamy do Yellowstone. Tam wydłużamy pobyt z kilku do kilkunastu godzin, a pomimo tego, czujemy niedosyt. Aktywne gejzery, gorące strumienie, niezwykłe kolory skał, zwierzęta i bujna przyroda sprawiają wrażenie, że znajdujemy się w bajce. Tylko samochodów i turystów jest za dużo. W Yellowstone zastaje nas wieczór, więc postanawiamy spędzić noc w naszym mobilnym domu. Choć zwiedzałyśmy Yellowstone w połowie sierpnia, noc w parku była przejmująco zimna. Wynagrodził nam to jednak piękny poranek i wschód słońca.
Po szybkim śniadaniu wyruszamy w całodniową podróż w stronę Parku Łuków Skalnych (Arches Park). Przejeżdżamy przez Montanę, Idaho i Utah, który to stan urzeka nas swoim krajobrazem. Łuki Skalne zwiedzamy w dwóch etapach: o zachodzie słońca, tuż przed zamknięciem parku i o wschodzie, zaraz po jego otwarciu. Około dziesiątej rano wyruszamy do Parku Yosemite, a po nim do Wielkiego Kanionu. Ogromny kanion, mały człowiek. Po raz kolejny przytłacza mnie potęga natury. Z Wielkiego Kanionu udajemy się do Bryce Canyon, a stamtąd przez Nevadę do San Francisco.
W Nevadzie dotyka nas prawdziwy kryzys paliwowy. Przed wjazdem na pustynię widzimy niespotykany dotychczas znak drogowy, który wieści, że przez następnych 150 mil nie będzie stacji paliwowej. Przekonane, że mamy wystarczająco dużo benzyny, wyruszamy w drogę. W trasie nie spotykamy żywej duszy, a po kilku godzinach jazdy wiemy już, że nie wystarczy nam paliwa. Nasze przerażenie sięga zenitu. Nagle, znikąd wręcz, pojawia się przed nami osada Rachel. Zdesperowane udajemy się tam po pomoc. Ta wizyta to najdziwniejsze przeżycie podczas podróży, ale ekscentryczni mieszkańcy osady ratują nas dwoma galonami benzyny. To pozwala nam przejechać przez pustynię.
W południe dojeżdżamy do wietrznego, ale uroczego San Francisco. Znane tylko z telewizji strome uliczki zrobiły na nas ogromne wrażenie. Zwiedzamy San Francisco wzdłuż 49. milowej trasy krajobrazowej. Alcatraz, Japanesetown (którego nie ma w Nowym Jorku), no i oczywiście słynny Golden Gate Bridge. San Francisco to jedyne miasto w Stanach, które może, według mnie, konkurować z Nowym Jorkiem.
Dalej jedziemy ciągnącą się wzdłuż wybrzeża autostradą 1 do Los Angeles, które jest ostatnim etapem naszej podróży. Piękna pogoda, plaża i piękni opaleni ludzie, ale brak komunikacji miejskiej. Wszędzie poruszamy się samochodem, co szybko zaczyna być męczące. Nasz czas się kończy. Wracamy do Nowego Jorku. Po zwiedzeniu dziesięciu stanów, trudno uwierzyć, że Wielkie Jabłko jest częścią tego kraju. Urzeczone pięknem przyrody oraz zaskoczone odmiennością życia w środkowych Stanach, utwierdzamy się w przekonaniu, że jesteśmy „dziećmi miasta”, jednak w przeciwieństwie do wielu mieszkańców tej małej, przeludnionej wyspy zwanej Manhattanem, nie sądzimy, że Nowy Jork pępkiem świata jest.