Filip Grabiński: najlepszy drwal Ameryki
Jedna z metod podwieszonej zrywki, stosowana przez amerykańskich drwali, nosi dość swojsko brzmiące miano „Grabinski”. Czasem system ten nazywa się po prostu „Polack.” Oba określenia są jak najbardziej uzasadnione. Wynalazcą tej metody był Filip Grabiński, Polak z pochodzenia.
Drwal wyczynowiec
Urodził się w Szkocji, w rodzinie polskich emigrantów. Do Stanów Zjednoczonych dotarł z rodzicami w 1905 roku. Liczył sobie wówczas dwa lata. Po dłuższej tułaczce przez kontynent rodzina Grabińskich dotarła do stanu Waszyngton na północno–wschodnim krańcu Ameryki. Niepomny na rodzinną tradycję — jego ojciec był górnikiem w kopalniach szkockich, a później amerykańskich — młody Filip Grabiński podjął pracę w lesie.
Był drwalem niezwykłym. Takie też są lasy północnego wybrzeża pacyficznego Stanów Zjednoczonych. Potężne, dziewicze puszcze pełne drzew tak wysokich, jak nigdzie indziej na świecie. Normalną praktyką tamtejszych drwali było wspinanie się na te drzewa i ścinanie ich fragmentami od góry. Co więcej, ludzie ci organizowali nawet zawody we wspinaniu. Jednym z championów w tej „dyscyplinie” był Filip Grabiński.
W 1930 roku fotografię młodego, liczącego wówczas 27 lat Polaka, schodzącego z drzewa podczas zawodów Rolleo rokrocznie organizowanych w Longview w stanie Waszyngton, opublikowało wiele amerykańskich gazet, nie tylko na północno–zachodnim wybrzeżu. Do Grabińskiego należało kilka rekordów we wspinaczce. Przez wiele lat nikt nie był w stanie pobić jego wyczynu, jakim było wejście na 45–metrowej wysokości pień i zejście z niego w 80 sekund. Jeszcze w 1995 roku niepokonany był rekord wejścia na wysokość 51,5 metra i powrót na ziemię w równo 8 minut.
Wymagający i niebezpieczny zawód drwala wyzwolił w Filipie również pokłady pomysłowości i innowacyjności. Na bazie własnych doświadczeń i praktyki opracował system zrywki drewna w trudno dostępnym terenie — „skyhook” — podniebny hak. Transport linowy w leśnictwie wykorzystywany był i wcześniej, jednak metoda Grabińskiego zasługuje na uwagę przynajmniej z powodu brawury i odwagi, jakiej jej stosowanie wymagało od drwali.
Podniebny hak
Zgodnie z pomysłem Grabińskiego, nad obszarem zwózki, na celowo pozostawionych wysokich drzewach rozpinano parę lin stalowych o średnicy ok. 5 cm każda. Po nich poruszał się pojazd wyposażony w specjalnie zaprojektowany i opatentowany przez niego zestaw kół napędowych oraz własny silnik spalinowy. Pojazdem kierował jeden człowiek. Sterował również chwytakiem na linie zwieszającej się u dołu podniebnego wozu. W wersji wykorzystywanej przez Grabińskiego w 1945 roku, ważący blisko 10 ton pojazd pozwalał na przenoszenie kłód dwudziestometrowej długości, ważących nawet 30 ton. Z takim ładunkiem maszyna mogła pokonywać 50% wzniesienia.
Do największych zalet systemu Grabińskiego zaliczano obniżkę kosztów zwózki. Można było zrezygnować z budowy tymczasowych duktów, niezbędnych przy zwózce wykonywanej drogą lądową. Oszczędności dotyczyły również mniejszego zużycia i krótszego czasu pracy ciągników. Jak deklarował Grabiński, w porównaniu z innymi metodami transportu linowego, jego urządzenie oferowało wyższy poziom bezpieczeństwa — nie posiadało ruchomych lin, których zerwanie mogłoby stworzyć zagrożenie dla pracujących w lesie ludzi. Obecność człowieka na transporterze przewożącym dłużycę pozwalała mieć większą pewność, że przemieszczający się ładunek nie wyrządzi krzywdy nikomu na ziemi. Takie niebezpieczeństwo istniało w przypadku transportu linowego sterowanego zdalnie. Zwisające bezwładnie wielotonowe kłody zagrażały nie tylko ludziom, ale mogły też niszczyć stojące drzewa uderzając w nie. Same również mogły ulegać uszkodzeniom.
Jednak „skyhook” Grabińskiego nie był tak do końca bezpieczny, jak zapewniał wynalazca. Ian Kelsey, który znał wynalazcę osobiście i który kilkukrotnie pracował przy zwózce drewna tą metodą, wspomina wypadek, jaki na początku 1950 roku miał miejsce niedaleko Chilliwack w Kolumbii Brytyjskiej, niedaleko na północ od amerykańskiej granicy. Podczas podczepiania kolejnej kłody, pojazd niespodziewanie zjechał sam po linach w dół stoku. Operator wypadł z kabiny, co skończyło się dla niego ciężkimi obrażeniami. Pojazd jakimś cudem nie uderzył w drzewo, na którym zawieszona była dolna stacja kolejki. Kelsey tak opisywał swoje wrażenia z jazdy „podniebnym hakiem” Grabińskiego: „...Sam prowadziłem to przy kilku okazjach. I za każdym razem było to bardzo przerażające. Jeździli tym i inni kierowcy, niektórzy zresztą nabierali w tym dużej wprawy. Ale złożoność, niepraktyczność i niepewność działania dominowała...”.
Nowy system zwózki miał być jednak bardzo efektywny. Podczas jednego z pokazów Grabiński udowodnił, że drużyna składająca się z 4 ludzi potrafiła w ciągu 20 godzin pracy przetransportować w dół zbocza 75 tysięcy metrów bieżących drewna. Zdaniem ekspertów był to rezultat wyjątkowy, nieosiągalny przy wykorzystaniu innych, dostępnych metod zrywki. Szczególnie, że dzięki „podniebnemu hakowi” można było ściągać drewno, które przy wykorzystaniu metod lądowych trzeba byłoby porzucić lub pociąć.
Po wykonaniu zadania w jednej lokalizacji, maszyna mogła być w łatwy sposób przeniesiona do nowej. Wystarczyło zamontować opony do kół pojazdu, który na czas transportu zamieniał się w ciężarówkę przewożącą ekipę i cały zestaw lin.
Swój system Filip Grabiński demonstrował w mniejszej skali również na Alasce. Pojazd zbudowany został w oparciu o podwozie starego Forda modelu „T”. By przekonać miejscowe władze do wydania zgody na stosowanie tej metody na ich terenie, wynalazca rozciągnął swoją kolejkę linową nad budynkiem mieszkalnym, po czym osobiście jeździł nią w odpowiednio przerobionym samochodzie.
Po prostu Grabinski
Drugi z opracowanych przez Polaka systemów, to wspomniana we wstępie metoda „Grabinski” lub „Polack. Znana też jest pod nazwą „scab skyline”. Jest to rozwiązanie bardziej tradycyjne niż „skyhook”. Wymaga ustawienia u dołu zalesionego stoku masztu z wyciągarką. Pomiędzy nim, a wybranym punktem wzniesienia rozciągana jest lina ułożona w pętlę i wyposażona w blok oraz chwytak do zaczepiania drewna. Metoda jest obecnie jedną z dopuszczonych do stosowania, m.in. na terenie stanu Waszyngton.
W 1943 roku również i na to rozwiązanie Grabiński uzyskał patent. W kolejnych latach, wspólnie z Robertem W. Pointerem zastrzegł w tym systemie pewne usprawnienia. Ostatni patent, przyznany wynalazcy w 1953 roku, dotyczył metody uchwytu z prowadnicą do lin stalowych. Na swoje wynalazki otrzymywał również patenty zagranicą, m.in. w Kanadzie i we Francji. Warto też dodać, że do każdego z jego patentów odwoływali się późniejsi wynalazcy, co również dobrze świadczy o innowacyjności i ponadczasowym charakterze proponowanych przez Grabińskiego rozwiązań.
Wspomniany współwłaściciel praw patentowych, Robert W. Pointer, był dyrektorem Pointer–Willamette Co., jednej z większych firm prowadzących wyrąb w tym regionie. Grabiński związany był z nią przez szereg lat. Gdy zrezygnował z pracy w tej firmie, branżowe czasopisma pisały „Phil Grabinski odchodzi z Pointer-Willamette”.
To najlepiej chyba świadczy o jego pozycji w przemyśle drzewnym stanów Północnego Zachodu. Filip Grabiński był bardzo aktywny w promowaniu swoich wynalazków. Niejednokrotnie referował na temat ich zalet na sympozjach i konferencjach dotyczących leśnictwa i przemysłu drzewnego w stanach Waszyngton i Oregon.
Syn górnika
Historia tułaczki rodziny Grabińskich to kolejny dowód na to, jak zawiłe były losy polskich wychodźców. Jak wspomniano, Filip urodził się w Szkocji w rodzinie polskich emigrantów, Józefa i Eufrozyny. Grabińscy pochodzili z Białostocczyzny. Dzieje ich wędrówki na obczyźnie udało się dość dokładnie odtworzyć. Bardzo pomocna była tu lista dzieci, którą Eufrozyna załączyła do wniosku o przyznanie amerykańskiego obywatelstwa. A zatem małżonkowie wyjechali do Szkocji między marcem 1900, a kwietniem 1903 roku, z trojgiem dzieci urodzonych jeszcze w Polsce. Józef podjął pracę w kopalni w rejonie Bellshill, gdzie dużą część populacji górników stanowili emigranci z Litwy. Prawdopodobnie dlatego właśnie Grabińscy, emigrując w 1905 roku do Ameryki, w rubryce „narodowość” podali „litewska”. Przez ocean podróżowali z czwórką dzieci — w Szkocji bowiem przyszedł na świat syn Teofil. To nasz tytułowy Filip, który później, już w wieku dorosłym, zmienił imię. W podróży przez ocean Grabińskim towarzyszył inny górnik, najprawdopodobniej przyjaciel Józefa.
Choć przybywając do Ameryki wszyscy deklarowali, że udają się do wspólnego znajomego w Connecticut, Grabińscy osiedlili się w Port Griffith w Pensylwanii, również ważnym ośrodku wydobycia węgla. Tam przyszło na świat ich kolejne dziecko.
Jeszcze przed 1908 roku Józef przeniósł się do Carbonado, kolejnego węglowego miasteczka, tym razem po przeciwległej stronie Ameryki, w stanie Waszyngton, niedaleko Tacoma. Pierwszym (i wcale nie ostatnim) dzieckiem, które przyszło na świat w tym stanie, był Józef. Cztery lata po nim był jeszcze Stanley. Dopiero Alfons (rocznik 1914) przyszedł na świat w South Prairie, niedaleko Carbonado. Prawdopodobnie wtedy Józef Grabiński nie pracował już w kopalni. Zajął się na powrót rolnictwem. Na powrót, ponieważ pochodzący ze wschodniej Polski emigrant z górnictwem zetknął się dopiero w Szkocji kilkanaście lat wcześniej. W South Prairie na świat przyszły jeszcze Dorota i w końcu, w 1918 roku, Sabina jako dziesiąte i ostatnie dziecko. Józef Grabiński liczył sobie wówczas 47 lat. W 1923 roku Filip Grabiński usamodzielnił się. Ożenił się z Ferdynandą, emigrantką jak on, tyle że pochodzącą z Belgii. Osiedlili się w Tacoma, niedaleko rodziców Filipa. Młody Grabiński podjął pracę jako drwal.
Najlepszy drwal Ameryki, Filip Grabiński, zmarł w pełni sił twórczych w 1955 roku. Nie wiadomo w jakich okolicznościach. Młody wiek mógłby sugerować, że nie było to zejście naturalne. Czyżby opracowywał kolejny system zrywki wymagający od drwala ekstremalnych umiejętności? Ponoć do końca życia lubił się wspinać. Oczywiście na drzewa.