Ostatni polski alchemik (cz.I)
W średniowieczu za paranie się alchemią można było trafić na stos. Czasy się zmieniły, i w 1933 roku jeden z ostatnich alchemików świata, Zbigniew Dunikowski trafił tylko do więzienia, i to zaledwie na dwa lata. Ale nie za to, że zajmował się alchemią, ale za to, że czynił to bez powodzenia. Inwestorzy, którzy wyłożyli spore sumy na jego eksperymenty spodziewali się wielkich zysków, a skoro ich udziałem były jedynie drwiny, wytoczyli nieszczęsnemu wynalazcy proces.
Dunikowski nie twierdził, co było grzechem głównym dawnych alchemików, że zamieni dowolną materię w złoto. Obiecywał tylko znaczne zwiększenie zawartości złota w skałach czy piaskach, w których występowały choćby śladowe ilości tego metalu. Wynalazca twierdził, że przy pomocy jego metody będzie można rozpocząć eksploatację m.in. na Francuskiej Riwierze, w Alpach czy Tatrach. Na pozór mogło to wyglądać na rzeczywistą innowację, która mogłaby zrewolucjonizować światowe górnictwo złota. Cóż złego w metodzie, która w bardziej efektywny sposób pozwoliłaby wydobyć żądany metal z najuboższej choćby rudy. Podejrzeń, że Dunikowski rzeczywiście zabrnął na peryferia oficjalnego nurtu nauki, nasuwa dokładniejsza analiza jego metody. W celu „wzbogacania rudy” wynalazca wykorzystywał sobie tylko znane promienie „Z”, a podstawą jego procesu było twierdzenie o istnieniu „embrionalnych atomów” czy też „prapierwiastka”.
Patent na kamień filozoficzny
Mimo, że w latach 30. XX wieku stan wiedzy na temat budowy materii zasadniczo nie różnił się od współczesnego, nie brakowało śmiałków (czy też szaleńców) gotowych tę wiedzę podważać. Polski inżynier miał w tej dziedzinie kilku „wielkich” poprzedników. Taki na przykład profesor Adolf Miethe z Berlińskiego Instytutu Politechnicznego wierzył do końca życia, czyli do 1927 roku, że potrafi zamienić rtęć w złoto. Jak szacował Miethe, trzeba było wydać „tylko” około 4 milionów dolarów, aby wyprodukować kilogram takiego złota. Byłby to istotnie bardzo drogocenny kruszec! Ale dla profesora liczyło się przekonanie, że dokonał tego, co nie udało się nikomu przed nim. Mimo, że większość niemieckiego świata naukowego, nie mówiąc o autorytetach zagranicznych, odżegnywała się od szarlatana, znalazł się konkurent do miana odkrywcy podobnie „skutecznej” metody. Profesor H. Nagaoka z Uniwersytetu Tokijskiego twierdził, iż wcześniej od Niemca dowiódł, że w wyniku przepuszczania przez rtęć prądu o bardzo wysokim natężeniu, można uzyskać pewne ilości złota.
Ale wróćmy do naszego rodaka. Zbigniew Jan Dunikowski swój pierwszy wniosek patentowy, pod dość śmiałym tytułem Proces znoszenia i przywracania atomowej i molekularnej spójności w obróbce materiałów, zgłosił w paryskim urzędzie w lipcu 1923 roku. Patent został opublikowany 4 kwietnia 1924 roku. Naturą tego wynalazku było poddawanie pewnych substancji działaniu prądu elektrycznego, promieniowania radioaktywnego i wysokiej temperatury w celu spowodowania zmian w jego strukturze molekularnej. Jako przykład wynalazca podał sfaleryt, czyli blendę cynkową. Jak zapewniał Dunikowski, w blendzie poddanej działaniu promieniowania i prądu następuje zerwanie wiązań atomowych, a z kolei po ogrzaniu próbki w próżni do temperatury koło 2000 stopni powstaje nowa substancja. Jaka – tego wynalazca nie podał. W swoim kolejnym patencie Dunikowski zostawił bardziej szczegółowy opis metody i działania urządzenia, które miało znaleźć zastosowanie w tym procesie. We wstępie memoriału wynalazca wyraźnie określił, że chodzi o wzbogacanie rudy poprzez przyspieszenie procesu przemiany pierwiastków występujących w naturze. Tego, co w przyrodzie trwa miliony lat, Dunikowski zamierzał dokonywać na skalę przemysłową w ciągu kilku godzin według następującego schematu: zmieloną rudę wysypuje się z pojemnika (oznaczonego numerem 2 na rysunku) na metalowy przenośnik (1). Cały czas przez taśmociąg przepływa prąd stały o wysokim natężeniu. Ruda najpierw jest poddawana działaniu silnego pola elektrostatycznego (3-3’), a następnie radioaktywnego (4). Wykorzystywany do tego celu materiał radioaktywny jest pobudzany do emisji przez trzy obwody elektryczne (5, 5’ i 5’’), przez które przepływa odpowiednio prąd stały, przemienny o wysokim natężeniu i prąd o wysokiej częstotliwości. W następnej kolejności materiał jest poddawany działaniu silnego źródła promieniowania ultraczerwonego (6), a ostatecznie jest podgrzewany do temperatury ok. 1200 stopni w końcowym zbiorniku. Zdaniem wynalazcy, po ostudzeniu tak wzbogacona ruda mogła już być poddana typowemu dla danego minerału procesowi hutniczemu w celu uzyskania czystego metalu.
Promienie „Z”
Najbardziej kontrowersyjne w metodzie Dunikowskiego było wykorzystywanie rzekomych promieni „Z”. Agencje prasowe epatowały czytelników opisami eksperymentów Polaka. W końcowej fazie pokazów zwykł on zbliżać do aparatury swój promiennik fal „Z”, niekiedy nie wyjmując go nawet z kieszeni. Doniesienia takie przysparzały mu popularności, ale obniżały wiarygodność jego eksperymentów. Warto podkreślić, że przynajmniej w swoich patentach wynalazca nie wspominał o tych tajemniczych, nieznanych dotąd nauce promieniach. Pewnie dlatego, że w przeciwnym wypadku żadnego patentu by nie uzyskał.
Wynalazca twierdził, że odkrycia promieni „Z” dokonał jego ojciec, Emil Dunikowski, profesor Uniwersytetu Lwowskiego i światowej sławy geolog. Zbigniew rozpoczął publiczne eksperymenty niedługo po śmierci swojego ojca, nikt zatem nie mógł potwierdzić tych rewelacji. Na Zachodzie początkowo mówiono o nim „profesor”, później już tylko „alchemik”. Kiedy prasowa nagonka związana z jego twierdzeniami o możliwości produkcji sztucznego złota sięgnęła już zenitu, Dunikowski również wzbił się na wyżyny absurdu. W 1935 roku usiłował sprzedać rządowi francuskiemu emitery promieni „Z”, jako broń zdolną do strącania samolotów.
Jak zatem się stało, że pochodzący z rodziny o doskonałych tradycjach naukowych, dobrze wykształcony, młody inżynier zajął się alchemią? Tego nie wiadomo. Sądząc z danych, jakie podawał w zgłoszeniach patentowych z 1923 roku, stało się to, gdy przebywał jeszcze w kraju. Trzy lata później wyjechał z Polski i odtąd rozpoczęła się jego tułaczka. Początkowo osiadł we Włoszech, a dwa lata później przeprowadził się do Monako, gdzie przez pewien czas prowadził badania w tamtejszym Instytucie Oceanograficznym. Jak twierdził, był przekonany, że w skałach wulkanicznych, na których usadowiło się księstwo Monako, można znaleźć szczególnie wiele pierwiastków promieniotwórczych. Dunikowski twierdził nawet, iż odkrył jeden taki, wcześniej nieznany nauce. Nazwał go „lolit”. Polak miał jakoby uzyskać niewielką ilość tej substancji. Najpierw sproszkowaną skałę poddał działaniu swojej aparatury, następnie ogrzał proszek do około 500 stopni, po czym potraktował go „wodą królewską”, czyli mieszaniną kwasu siarkowego i azotowego, roztworem rozpuszczającym nawet złoto i srebro. W próbówce pozostała grudka minerału o żółtym połysku. Dunikowski określił masę właściwą substancji na 22-krotnie większą od wody. Zaobserwował również, że minerał jest silnie radioaktywny. Nie wiadomo co o charakterze prac Dunikowskiego sądził ówczesny wicedyrektor Instytutu, pochodzący również z Polski, profesor Mieczysław Oxnen.
Dunikowski miał również pewne osiągnięcia jako autor wynalazków mogących mieć zastosowanie praktyczne. W 1928 roku opatentował samochodowy pochłaniacz spalin oraz kurzu. Aparat miał być montowany do podwozia pojazdu. Spaliny z układu wydechowego i kurz wzbijany przez jadący samochód miały być doprowadzane do urządzenia filtrującego z pojemnikiem zawierającym bliżej nieokreśloną substancję oleistą. Działanie urządzenia wymagało zastosowania pompy ssącej poruszanej przez wał napędowy za pomocą pasa klinowego.
Eksperymenty zza krat
O eksperymentach „polskiego alchemika”, jak nazywała go francuska prasa, zrobiło się we Francji głośno w końcu 1931 roku. W tym czasie przebywał już w paryskim więzieniu Sante. Zza krat przygotowywał eksperyment, który miał oczyścić go z zarzutu oszustwa. Nie chodziło bynajmniej o to, czy teoria polskiego inżyniera jest prawdziwa czy nie. Wynalazcy postawiono konkretne zarzuty zdefraudowania znacznych sum powierzonych mu przez bogatych, acz łatwowiernych przedsiębiorców. By uniknąć kompromitacji, niektórzy woleli pozostać anonimowi, niektórym bardziej jednak zależało na odzyskaniu pieniędzy. Jednym z takich naiwnych (i na tyle zdesperowanych, by przyznać się do tego publicznie) był baron Charles van Heutz.
Początkowo pokaz miał się odbyć na Sorbonie, jednak ostatecznie aparaturę ustawiono w Ecole Centrale. Dunikowski dojeżdżał tam codziennie ze swojej celi eskortowany przez żandarmów. Pieczętował gabinet, wracając każdego wieczoru do aresztu. We wszystkim pomagał mu inżynier Zygmunt Frenkel, który miał zgodę sądu na towarzyszenie podejrzanemu w tych przygotowaniach.
W sobotę 16 stycznia 1932 roku, w obecności swoich prawników Zbigniew Dunikowski przeprowadził eksperyment. Jak twierdził, i co poświadczali obaj adwokaci, próba wypadła pomyślnie. Do eksperymentu wykorzystano próbkę piasku pochodzącego z Ameryki Południowej. Nie przekonało to jednak ani sędziego, ani sceptyków z paryskiej Ecole Centrale. Uznane autorytety w dziedzinie chemii i fizyki zażądały powtórzenia eksperymentu, tym razem w ich obecności. Polski wynalazca zgodził się. Zastrzegł jednak, iż przy pokazie musi być obecny jego adwokat Henry Torres. Twierdził, iż wyobrażał sobie zaprezentowanie swojej cennej metody w innych okolicznościach. Na to z kolei nie chcieli się zgodzić profesorowie z paryskiej szkoły. Spór rozstrzygnął sędzia. Sąd nakazał zajęcie aparatury i powtórne przeprowadzenie eksperymentu, tym razem w obecności profesorów, a na tak długo, jak Dunikowski tego warunku nie spełni, zaostrzono wobec niego rygor więzienny. Nie mógł go odwiedzać nikt z rodziny ani jego prawnicy. Wynalazca bardzo to przeżył. Był głęboko przywiązany do swojej rodziny. Na zdjęciach z tamtego okresu bardzo często widać go w towarzystwie córki Wandy. Przygnębienie potęgował wciąż pogarszający się stan zdrowia. Dunikowski miał chore płuca i cierpiał na gruźlicę kręgosłupa (choroba Potta). Mimo to władze sądowe nie zgadzały się na przeniesienie go do kliniki więziennej.
Zarekwirowaną maszynerię przebadali wyznaczeni przez sąd eksperci. Prawdopodobnie usiłowali również bez wiedzy Dunikowskiego przeprowadzić eksperyment. Okazało się jednak, że ktoś (najpewniej sam wynalazca), zdążył wymontować zasadnicze elementy urządzenia.
Dunikowski deklarował zamiar wykonania eksperymentu osobiście i jedynie w obecności swoich adwokatów. Ostatecznie sędzia wyraził na to zgodę. Decydujący pokaz zaplanowano na 4 lutego 1932 roku. Ale o tym, co się wtedy wydarzyło, i jak zakończyła się historia ostatniego polskiego alchemika, przeczytacie za miesiąc.