Ostatni polski alchemik (cz.II)
W lutym 1932 roku, osadzony w paryskim więzieniu, nękany przez chorobę i wierzycieli, polski inżynier Zbigniew Dunikowski przygotowywał eksperyment, który raz na zawsze miał oczyścić go z zarzutu oszustwa. Zamierzał udowodnić, że potrafi wydobyć złoto ze zwykłego piasku.
Sądny dzień
Oprócz adwokatów Dunikowskiego, na sali sądowej znaleźli się również niezależni eksperci oraz adwokaci powództwa. O godzinie 6 rano inżynier został przewieziony z aresztu do laboratorium Szkoły Centralnej. Całość eksperymentu miała być sfilmowana przez pracowników uczelni. Podczas gdy wynalazca przygotowywał swoją aparaturę na zapleczu, inspektorzy policji paryskiej ubijali w moździerzach 50 gram skalnych okruchów, na których miała być wykonana próba. Proszek umieszczono na miedzianej płytce, przez którą przez około 40 minut przepuszczano prąd pod napięciem 110 volt. Po naświetleniu próbki za pomocą swojego aparatu, Dunikowski podgrzał ją w tyglu. „Pierwszy rezultat doświadczenia był raczej ujemny.” Inżynier tłumaczył to „niedostatecznym przygotowaniem aparatu.”
Eksperyment powtórzono o godzinie 16:30. Wtedy to pechowemu wynalazcy przytrafił się wypadek. Stanowiąca element urządzenia żarówka eksplodowała i odłamki szkła rozprysły się. Wynalazca został ranny w twarz. Mimo tego eksperyment trwał. Podjęto trzecią próbę. Podczas gdy policjanci rozdrabniali nową porcję skały, nieszczęsny alchemik regulował swój aparat. W końcu, po potraktowaniu proszku prądem, naświetleniu domniemanymi promieniami „Z” i wyżarzaniu przez około 20 minut, Dunikowski opróżnił tygiel wysypując jego zawartość na stół laboratoryjny. Wśród spieczonych grudek pobłyskiwało kilka ze złocistego metalu. Nie był to koniec eksperymentu. Jak oświadczył adwokat wynalazcy, Henry Torres, Dunikowski zobowiązał się uzyskać nie mniej niż 100 mg złota, tj. 0,2 % masy próbki.
Pech prześladował inżyniera w dalszym ciągu. Gdy około godziny 22 rozpoczynano czwartą próbę, przepaliły się wszystkie bezpieczniki. Po ich wymianie, o 23:15 doszło do pęknięcia rurki zawierającej materiał radioaktywny. W tych okolicznościach eksperyment został przełożony.
Przed ponownym odwiezieniem do aresztu Dunikowskiemu udało się spotkać z rodziną. Żona i trzy córki spędziły 14 godzin, oczekując na wynik testu. Wynalazca zdążył także zamienić kilka słów z dziennikarzami. Oświadczył, że wołałby prowadzić doświadczenie na próbkach większych niż 50 g. Dodał, że koszt wydobycia złota jego metodą, w zależności od rodzaju materiału wyjściowego, stanowi 1/8 do 1/4 wartości tegoż złota.
Kolejnej próby podsądny zamierzał dokonać przy użyciu innego egzemplarza swojego aparatu. Urządzenie to jednak zastawił wcześniej w lombardzie w Monte Carlo za kwotę 35 tysięcy franków. Jak twierdził sam wynalazca, jej moc przerobowa wynosiła około 1000 kg materiału dziennie. Maszynę przywieziono do Paryża 18 lutego. Dwa dni później Dunikowskiego wezwano do sądu na konfrontację z ekspertami w obecności sędziego śledczego.
Stanowisko sądu wobec polskiego inżyniera stopniowo łagodniało. Na przełomie lutego i maja ustalono, że w ciągu 6 tygodni wynalazca przeprowadzi kolejny test. Eksperci wyznaczeni do wydania oceny na temat jego metody, odstąpili od żądania udostępnienia najważniejszego elementu aparatury, to jest rurki, i poddania jej analizie. Dunikowski stanowczo się temu sprzeciwiał. W nowym porozumieniu zagwarantował sobie prawo do zachowania szczegółów konstrukcji i działania tej tuby w tajemnicy. Potrzebę odroczenia eksperymentu aż o półtora miesiąca wynalazca tłumaczył koniecznością sprowadzenia materiałów radioaktywnych, niezbędnych do funkcjonowania urządzenia. Dunikowski twierdził, że materiały te możliwe są do uzyskania jedynie w Niemczech. Sędzia wydał na to zgodę pod warunkiem, że eksperci będą mieli swobodny dostęp do jego korespondencji w sprawie tego zakupu.
Termin planowanego eksperymentu ciągle przesuwano. Po upływie 6 tygodni, w połowie kwietnia 1932 roku, aparat nie był jeszcze gotowy. Coraz bardziej zniecierpliwionych, poszkodowanych udziałowców niedoszłego „złotego interesu”, poruszyły pogłoski o możliwym zwolnieniu inżyniera z aresztu ze względu na stan zdrowia. Informacje te okazały się jednak nieprawdziwe. Dwaj lekarze, którzy zbadali więźnia na polecenie prokuratury, stwierdzili, że nie ma potrzeby go zwalniać. Sprzeciwiali się temu zdecydowanie reprezentanci poszkodowanych. Wciąż niewiele było wiadomo o rzeczywistych planach wynalazcy co do przyszłości jego dzieła. W końcu kwietnia 1932 roku gazety donosiły raz to o zamiarze zachowania tajemnicy, raz to o planach odsprzedania technologii przedsiębiorcom angielskim. Reżym więzienny złagodzono. Odtąd Dunikowski mógł spożywać obiady w towarzystwie żony i dzieci. Przedstawiciel jednego z brytyjskich banków miał przybyć do Paryża około 30 kwietnia. Nie wiadomo, czy do tego doszło. Nowe ustalenia mówiły o połowie maja, jako najbliższym terminie przeprowadzenia eksperymentu, ale i tej obietnicy Dunikowski nie dotrzymał. Do ostatecznej konfrontacji doszło 1 czerwca. O godzinie 15 więźnia przewieziono do gmachu Szkoły Centralnej. Niecałą godzinę potem Dunikowski opuścił budynek wyraźnie zdenerwowany. Sądowi, a później dziennikarzom, oświadczył, że obawia się, że tajemnica jego wynalazku zostanie mu wykradziona.
Kolejne odroczenia decyzji wynalazcy o przeprowadzeniu eksperymentu, zasłanianie się potrzebą odpowiedniego dostrojenia urządzenia tłumaczono jednoznacznie – Dunikowski dokonał oszustwa i nie jest w stanie dowieść realności obietnic, które złożył łatwowiernym inwestorom i środowisku naukowemu.
Proces rozpoczął się jesienią, a ostateczny wyrok w tej sprawie zapadł 7 stycznia 1933 roku. Sąd w Paryżu skazał Polaka na 2 lata więzienia, zwrot zdefraudowanych pieniędzy, w sumie 2 792 417 franków i dodatkowo 100 franków grzywny (równowartość około 4 dolarów). W uzasadnieniu stwierdzono, że jego tajemniczy proces zamiany piasku w złoto to „niepraktyczna kombinacja absurdu i sprzeczności”.
Znowu na wolności
Dunikowski z więzienia wyszedł już 26 maja 1933 roku. W poczet wyroku zaliczono mu pobyt w areszcie. Niedługo potem nasz inżynier znalazł się we Włoszech, choć interesowały się nim wówczas pewne kręgi brytyjskiego i amerykańskiego biznesu. Osiadł w San Remo, gdzie kontynuował swoje prace. Z kolei koniec roku zastał Dunikowskiego w Brukseli, gdzie prowadził dalsze eksperymenty. Pół roku później uruchomił również laboratorium w Vilvorde w Belgii, jednak wkrótce został zmuszony do opuszczenia kraju. Z Belgii powrócił do San Remo. W rządzonych przez faszystów Włoszech, zyskał ponoć przychylność samego Mussoliniego. Na polecenie władz polskiego alchemika odwiedził niewymieniony z nazwiska profesor uniwersytetu w Mediolanie. W testach prowadzonych w San Remo uczestniczył również uznany francuski chemik Albert Bonn, któremu udało się powtórzył eksperyment Polaka. Aby dowieść pełnej bezstronności, Bonn sam przywiózł próbki skał, które miał poddać obróbce w San Remo. Z pierwszej próbki metodą tradycyjną wydobyto 2,8 grama złota na tonę. Po poddaniu skały działaniu urządzenia polskiego wynalazcy udało się ponoć uzyskać aż 409 gram! Z drugiej próbki odpowiednio 10,3 i 526 gram, a z trzeciej 11 i 859 gram. Dunikowski był nieobecny podczas trwania eksperymentu. Pojawiał się tylko wówczas, gdy trzeba było uruchomić promiennik fal „Z”. W jednym przypadku miał ponoć nawet nie wyciągnąć urządzenia z kieszeni.
Do swoich eksperymentów Dunikowski używał próbek z różnych regionów Europy. Wykorzystywał przy tym każdą okazję, by zdobyć nowe próbki. Gdy w maju 1935 roku jego laboratorium w San Remo odwiedziła znana polska aktorka, Janina Olszewska, wynalazca poprosił ją, by przywiozła ze sobą nieco piasku z plaż w Katalonii. Alchemik uważał, że poddany testom, może dać obiecujące wyniki. Odwiedzali go również inni polscy artyści bawiący w tym czasie na Riwierze Włoskiej, jak na przykład zespół baletowy Lody Halamy czy Jalu Kurek, pisarz i poeta krakowski. Ten ostatni wspominał po latach tę wizytę, pisząc jak podczas trzygodzinnego eksperymentu ze „złotodajnego piasku abisyńskiego alchemik polski Dunikowski” otrzymał „szczerozłotą kulkę”.
Perypetie polskiego wynalazcy odbijały się szerokim echem w kraju. Z uwagą śledzono przebieg rozprawy. W tym czasie, gdy Dunikowski stawał przed sądem w Paryżu, krakowscy studenci działający w Towarzystwie Biblioteki Słuchaczów Prawa, przeprowadzili jego fikcyjny proces w ramach spektakli organizowanych przez Akademickie Koło Miłośników Dramatu. Gazety codzienne starały się przekazywać informacje stosunkowo rzetelnie, natomiast w prasie popularnej i brukowej przedstawiano Dunikowskiego jako niedocenionego geniusza, a całą sprawę jako spisek sił kontrolowanych przez syndykat światowych producentów złota.
Europa to za mało
Jeszcze przed wybuchem wojny inżynier wraz całą rodziną opuścił Europę i w 1939 roku wyjechał na Filipiny. Dunikowscy osiedli w mieście Baguio, niedaleko Manili. Wypada wspomnieć, że był to wówczas najważniejszy na Filipinach ośrodek wydobycia złota. Wkrótce okazało się, że Dunikowscy zamienili włoski faszyzm na japońską okupację. Japończycy zajęli miasto pod koniec 1941 roku, ale najprawdopodobniej, nawet mimo wojny, nasz inżynier kontynuował swoje eksperymenty. Najprawdopodobniej, gdyż nie dysponujemy żadnymi doniesieniami na ten temat, oprócz oświadczenia złożonego przez niego już po wojnie. Wynika z niego, że podczas bombardowań wyspy jego laboratorium zostało zniszczone. Straty materialne Dunikowski określił na kwotę 100 tysięcy dolarów, ale dramat rodziny miał bardziej tragiczny wymiar. Zginęła ich trzecia córka (nie wiemy nawet jak miała na imię), a Wanda doznała obrażeń, które już na zawsze ograniczyły jej zdolność poruszania się. Przez cały okres okupacji Dunikowscy aktywnie udzielali pomocy cudzoziemcom internowanym w obozie w Baguio, koło Manili.
Rok po zakończeniu wojny na Pacyfiku rodzina Dunikowskich uzyskała brytyjskie wizy pobytowe i w drodze do Wielkiej Brytanii przybyła tranzytem do San Francisco. Dunikowscy zatrzymali się w Nowym Jorku i kilkakrotnie występowali o prawo do przedłużenia pobytu oraz przyznanie amerykańskiej wizy emigracyjnej. Powoływali się na swój status bezpaństwowców. Wiza brytyjska utraciła ważność, nie mieli prawa powrotu na Filipiny. Ostatecznie 23 stycznia 1950 roku rozpoczęła się procedura deportacyjna. Amerykańskie władze emigracyjne podpowiadały, że przecież Dunikowscy mogą udać się do Polski. Na nic zdawały się ich zapewnienia, że są w stanie udowodnić, iż nie pozostawali obywatelami polskimi podczas wojny i po jej zakończeniu. Sytuację nagłośniła nowojorska prasa. Po publikacji w „New York Daily Mirror” z 2 marca 1950 roku sprawą zainteresował się kongresman Charles A. Buckley z Bronxu, który przekonywał, że: „powrót Dunikowskich do Polski mógłby się zakończyć na dwa sposoby, oba w równym stopniu niepożądane, by ująć to delikatnie. Dunikowski był niegdyś, a mam nadzieję, że pewnego dnia będzie znowu, znaczącym inżynierem górnictwa i metalurgiem. Czerwoni chętnie by go wzięli. Jednakże bardziej prawdopodobne byłoby, że cala rodzina ucierpiałaby z powodu swojej zdecydowanej odmowy uznania komunizmu i spotkałby ją taki sam los jak siostrę pana Dunikowskiego, która podczas okupacji Polski przez Czerwonych, została zesłana na Syberię, gdzie zmarła w obozie koncentracyjnym”. Interwencja Buckleya pomogła. W końcu marca 1950 roku pod obrady Senatu wniesiono rezolucję o przyznaniu wszystkim członkom rodziny Zbigniewa Dunikowskiego prawa stałego pobytu z możliwością wystąpienia o amerykańskie obywatelstwo.
Sprawie nadano szybki bieg. Jak obiecywano, w ciągu dwóch miesięcy wszystko miało już być załatwione. Po latach niepewności rodzina Dunikowskich mogła odetchnąć z ulgą. A wszystko dzięki Wandzie, wtedy już 22-letniej dziewczynie. To ona właśnie w dramatycznym liście do „New York Daily Mirror” opisała ich sytuację. Po ogłoszeniu pomyślnych dla nich wieści, w rozmowie z dziennikarzami powiedziała: „Teraz nie zamieniłabym mojej przyszłości za całe złoto z Fortu Knox”. A zatem znowu złoto...
O Zbigniewie Dunikowskim mało kto dziś pamięta. Jego przypadek przywołuje się niekiedy we francuskich podręcznikach z zakresu prawa i sądownictwa. Historia ostatniego polskiego alchemika trafiła też do folkloru. W wydanym w 1955 roku zbiorze „O żołnierzu ciułaczu” Janusz Kowalewski przywołuje taką rymowankę: „Mam sto worków skóry, trzysta worków mydła, frajerzy wpadają zawsze w moje sidła. Rodak Dunikowski też nie był fujara: robił z piasku złoto, ja się z mydła staram”.