Patent na odśnieżanie
Tegoroczna zima nieźle dała się wszystkim we znaki. I w Ameryce, i w Europie. Ale zima, jaka zaatakowała całą wschodnią połowę Stanów Zjednoczonych przeszło 150 lat temu była jeszcze gorsza.
Rankiem 9 stycznia 1856 roku z Frankfort w Kentucky donoszono o temperaturach rzędu -16 stopni (Fahrenheita!). W porównaniu z tym w Nowym Jorku było nawet znośnie. Tego dnia o godzinie 5 rano zanotowano tam aż (i tylko) -3 stopnie Fahrenheita, czyli 19 kresek poniżej zera w skali Celsjusza.
Wielkie mrozy
Tamtej zimy Nowy Jork został sparaliżowany. Było zimno i ciemno. Spora część ulic była nieoświetlona, zamarzały nawet rury gazowe. Tłoczony w nie gaz zawierał pewną domieszkę pary wodnej. Na wewnętrznych ściankach rur powstawały kryształki lodu, które z kolei tworzyły coraz gęstszą siatkę. Z czasem gęsta pajęczyna zatykała całą rurę. Problem oczywiście nie dotyczył głównych magistrali. Zamarzały rury prowadzące do budynków i latarni, najczęściej płytko położone pod chodnikiem. Zamarzali również ludzie. Szczególnie narażeni na odmrożenia byli pijacy i... dorożkarze. Ci ostatni siedząc w bezruchu na swoich kozłach, trzymając kurczowo lejce, cierpieli najbardziej. Na Brooklynie pewien woźnica stracił władzę w dłoniach na tyle niespodziewanie, że nie mogąc dalej kierować koniem, staranował budynek przy Atlantic Avenue.
Nie lepiej było na rzece. Kra płynąca po East River bardzo utrudniała żeglugę. Powodowało to duże opóźnienia w kursowaniu promów pomiędzy Manhattanem a Brooklynem. Niektóre przystanie były całkowicie zamarznięte, co uniemożliwiało wysadzanie pasażerów na brzeg. Tysiące ludzi spóźniało się do pracy, zamierał handel, stawały fabryki. Straty sięgały milionów dolarów.
Po lodzie przez East River
Z podobnym impetem zima zaatakowała Wschodnie Wybrzeże kilkanaście lat później. W lutym 1871 roku East River zamarzła całkowicie! Gruba powłoka lodowa skuła rzekę 11 lutego i utrzymywała się od rana do godziny 3 po południu. Większość promów zapewniających komunikację między Manhattanem i Long Island, tkwiła unieruchomiona na przystaniach, niektóre uwięzione były gdzieś pośrodku zamarzniętej rzeki. Do południa statki jeszcze mogły przebić się przez dryfującą krę, ale wraz z cofającymi się wodami przypływu masa skumulowanego lodu zbiła się w bryłę nie do przebycia. Wszystko stanęło. Rzeka zamarzła. Setki zdesperowanych ludzi opuściło uwięzione promy i ruszyło pieszo. Jedni na Brooklyn, inni na Manhattan. Mimo dojmującego chłodu jeszcze większe tłumy zgromadziły się na obu brzegach, obserwując całe zdarzenie. Dowcipni żartowali nawet, że oto w jeden dzień powstał długo wyczekiwany most łączący oba miasta, konkurencja dla wznoszonego właśnie Wielkiego Mostu inżyniera Roeblinga. East River zamarzała całkowicie także i w poprzednich latach, ale nigdy moda na wędrówki po lodzie nie była tak powszechna. Jedynie w 1856 roku przez zamarzniętą rzekę przeprawił się ze swoimi parafianami wielebny Henry Ward Beecher, nietuzinkowy i niezwykle popularny pastor z Brooklynu.
Tym razem na lód ruszyły istne tłumy. Śmiałkowie przedzierali się przez nierówną, lodową pustynię. Tafle kry pozbijały się i przymarzały tworząc najdziwniejsze formy. Kiedy pierwsi śmiałkowie dotarli do brzegu, rozbawiona gawiedź przywitała ich głośnym aplauzem. W takim nastroju jakiekolwiek obawy co do bezpieczeństwa wędrówki przez East River szybko się rozwiały i coraz więcej ludzi wchodziło na lód dla samej tylko przyjemności. Wkrótce wyglądało to jak jakiś festyn lodowy albo „rosyjski karnawał w Moskwie”, jak później opisywano to widowisko. Koniec beztroskiej, lodowej rewii przyszedł dość nagle. Około 3 po południu rozpoczął się odpływ. Rozbawiony tłumek nawet tego nie zauważył. Panika powstała dopiero, gdy obniżający się poziom wody spowodował ukruszenie się lodowej powłoki przy brzegach. Kra wolno ruszyła w stronę zatoki, unosząc ze sobą parę setek amatorów ślizgawek, teraz porządnie już przerażonych. Ale nawet i to dla gapiów na brzegu było powodem do żartów i śmiechu. Dopiero po paru chwilach zorientowano się, że sytuacja staje się krytyczna. Na pomoc ruszyły wszystkie statki obecne w zatoce, do wody zepchnięto też sporo łodzi. Nieszczęsnych rozbitków zbierano z dryfującej kry jednego po drugim, wśród nich sporo szykownie ubranych dam. Jedna z nich była w nie lada opałach, kiedy jej wyjątkowo mała kra z dużą szybkością dryfowała w stronę pełnego morza. W pogoń za nią puścił się szybki parowiec. Marynarze bosakiem wciągnęli biedaczynę na pokład. Chyba cudem nikt nie zginął w całej tej przygodzie.
Dwa dni później rzeka zamarzła ponownie. I znowu tłum przechodniów ruszył po lodzie, ale tym razem pierwszy pokonał rzekę policjant, dając tym samym znak innym. Przez trzy godziny w obie strony przedostało się blisko 10 tysięcy ludzi. Co za strata dla kompanii obsługujących połączenia promowe! Każdy z tych wędrowców mógł przecież zostawić w skarbonce na promie całe ćwierć dolara! Czarna strużka pieszych, widoczna z daleka na śnieżnobiałej skorupie skuwającej East River, przewalała się w obie strony pod czujnym okiem policjantów. Dopiero, gdy zaobserwowano pierwsze oznaki cofania się wód przypływu, zakazano wstępu na lód, ale i tak znalazło się kilku mimowolnych, lodowych flisaków, których trzeba było ratować przed niekontrolowanym spływem na pełne morze.
Śnieżne zaspy
Tamtej zimy dokuczały nie tylko mrozy. W nocy 13 lutego 1871 roku spadło wprawdzie ledwie 10 cm świeżego śniegu, ale zimny wiatr tak go porozwiewał, że na niektórych ulicach Manhattanu powstały zaspy sięgające półtora metra! Od rana ulicami jeździły tylko pługi śnieżne. Konne oczywiście, bo innych nie było. Linie kolejowe były nieczynne. Po nich też kursowały jedynie specjalne lokomotywy wyposażone w pługi. Sypki, suchy śnieg na podłożu z lodu i zamarzniętego śniegu oznacza zawsze to samo –liczne stłuczenia i połamane nogi. Nie inaczej było i tamtej pamiętnej zimy. Nie każdy dozorca pamiętał o tym, by posypać chodnik popiołem, co – według ówczesnej prasy – „nie kosztuje nic, tylko trochę pomyślunku”. Co roku na odśnieżanie miasta wydawano krocie. Władze miejskie zatrudniały do tego zastępy robotników sezonowych.
Śnieg zgarniany z ulic i chodników trzeba było jednak gdzieś wywieźć. Ale dokąd? Wyznaczone miejsca składowania bardzo szybko się zapełniały. Dość często wysypywano śnieg wprost do rzeki. Choć przy stosunkowo niewielkiej szerokości wyspy w żadnym jej miejscu do brzegu Hudson czy East River nie jest zbyt daleko, to i tak wywózka taka była kosztowna. Poza tym rzeka nie zawsze zabierała wszystko, co do niej z brzegu wrzucano. Tworzyły się zatory i zwałowiska utrudniające dalsze opróżnianie wozów, którymi przywożono śnieg zbierany z ulic. A gdyby tak nadmiar śniegu na przepełnionych składowiskach w jakiś sposób stopić? Ale skoro śnieg dałoby się rzeczywiście w opłacalny sposób topić, to przecież można to robić na miejscu! To znaczy na ulicy. Wodę łatwo można odprowadzić do kanałów ściekowych i problem rozwiązany. Wymyślano zatem nie tylko machiny stacjonarne, ale i samobieżne, które miały zgarniać i roztapiać śnieg, a nawet suszyć nawierzchnię. Urządzenie tego typu posiadało zazwyczaj własne źródło ciepła. Zwykle był to kocioł opalany węglem. Machina wyposażona w płozy lub koła była najczęściej holowana przez kilka koni. Niekiedy wynalazcy zamierzali napędzać te machiny silnikami parowymi lub spalinowymi. Lód i śnieg były zbierane za pomocą zgarniarek śrubowych, obrotowych nabieraków, po czym pasem transmisyjnym przemieszczane do komory grzewczej, gdzie szybko topniały. Tak jak w tym projekcie Jacoba Mandreya z Wakefield, NY. Wodę odprowadzano, o ile to było możliwe, wprost do kanalizacji. Ale ubity śnieg nie tak łatwo zebrać. Stąd pomysł, by całej komorze spalania nadać formę wielkiego żelazka, które przemieszczając się tuż nad nawierzchnią, mogłoby roztopić najbardziej nawet zbite lodowe skorupy. Taki właśnie projekt opatentował w 1903 roku Ernest Tchantre z Manhattanu. Jako paliwo, ze względu na wysokie ciepło spalania, wynalazca zastosował olej. Z beczki olej podawany był do wnętrza komory spalania, którą stanowiło podobne do ogromnej muszli, blaszane pudło. Inwencja ludzka nie zna granic. Jak tylko śnieg zasypywał ulice, kolejne projekty ulicznych „żelazek” i „suszarek” zasypywały biura rzeczników patentowych i redaktorów pism technicznych.
Podgrzewane ulice
Nie brakowało też pomysłów, aby śnieg stopić wprost na ulicy, podgrzewając ją od spodu. Wystarczy ułożyć pod powierzchnią rury grzewcze i podawać nimi gorącą parę. Taki system wymyślił niejaki S. Locke, mieszkający w Hoosick Falls, NY. Zakładał on wykonanie wzdłuż ulicy specjalnych, podgrzewanych kanałów. Biegnące nimi rury parowe miały być zasilane z lokalnych kotłowni, dzięki czemu zalegające na ruszcie lub w jego pobliżu śnieg i lód powinny się szybko topić. Woda miała spływać kanałem wprost do rzeki. Wynalazca zdawał sobie sprawę, że podgrzewanie będzie skuteczne jedynie przy krawężnikach, niezbędne było zatem przerzucanie śniegu z pozostałej części pasa ulicy. Pomysłodawca systemu zapewniał, że koszt jego funkcjonowania byłby dwukrotnie niższy, niż w przypadku tradycyjnego wywożenia śniegu wozami.
Minął wiek z okładem, a śnieg i lód wciąż dezorganizują życie mieszkańców nie tylko wielkich metropolii, ale i małych miasteczek. W Ameryce i w Europie. Przy takich opadach śniegu warto dokładnie zapamiętać, gdzie zaparkowaliśmy samochód. Po paru minutach mozolnego odgarniania śniegu, może się bowiem okazać, że właśnie odśnieżyliśmy samochód sąsiada.