"Drzwi Hollywood otwarte dla polskiego aktora" - wywiad z Markiem Proboszem
Miasto Aniołów, fabryka snów, świat spełnionych marzeń dla wszystkich tych, którzy szukają sukcesu, sławy i pieniędzy – Hollywood i jego blichtr jeszcze 20 lat temu było światem praktycznie nieosiągalnym dla większości polskich artystów. Prawdą jest, że niewielu z nich udało się zaistnieć, choć wielu próbowało. Jest jednak garstka tych, którzy osiągnęli popularność nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie.
Marek Probosz – człowiek sukcesu na obu półkulach, aktor, reżyser, autor książek, scenarzysta, profesor aktorstwa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, gościł na chicagowskim Festiwalu Filmu Polskiego, promując swój najnowszy film „Bokser”. Dla Magazynu Polonia rozmawia z Kingą Aleksandrowicz.
Kinga Aleksandrowicz - Dlaczego został Pan aktorem?
Marek Probosz - Aktorem się urodziłem. Nigdy nie musiałem się martwić, kim chciałbym zostać. Nie miałem wyboru. Po raz pierwszy stanąłem na scenie w sztuce Andersena „Księżniczka na ziarnku grochu” w Teatrzyku Baśni w Żorach. Miałem wtedy sześć lat, nie umiałem jeszcze czytać, roli Błazna nauczyła mnie na pamięć mama. Mam wrażenie, że ten kostium, ta czapeczka z dzwoneczkami, ciętość języka błazna, który ośmiela się mówić prawdę „władcom na ich królewskich dworach”, przylgnęły do mnie na zawsze.
Wyjechał Pan z Polski w końcówce lat 80. Jak trudna to była decyzja z punktu widzenia aktora i jak sobie Pan poradził na obcej ziemi? Jakie były początki tej drogi?
Wyjazd z Polski był wtedy biletem w jedną stronę, skokiem w przepaść. Nie było Internetu, komórek. Za wybór wolności płaciło się wysoką cenę. Porzuciłem kraj, rodzinę, język, aktorską karierę. Wyleciałem z Hamburga do Los Angeles, w nieznane, chociaż na zaproszenie dyrektora artystycznego American Cinematheque, Gary'ego Esserta, który obeznany był z moimi czeskimi filmami nagrodzonymi na międzynarodowych festiwalach w Cannes, San Sebastian, Karlovych Varach. Wizę otrzymałem na trzy tygodnie, zdecydowałem się pozostać i zacząć życie od zera. Początki były trudne, bo nie znałem języka, nie byłem członkiem SAG – Związku Amerykańskich Aktorów Filmowych. Zajęło mi to około roku. W międzyczasie byłem współscenarzystą, napisałem też sztukę teatralną „AUM albo torturowanie aktorów”, którą reżyserowałem później w dwóch teatrach w Los Angeles. Wreszcie zagrałem w pierwszym telewizyjnym show, „How To Survive In Hollywood”, dzięki czemu otrzymałem legitymację związkową, przepustkę do bram Studiów Hollywood.
Jak czuje się Pan w Los Angeles? Czy to miejsce na dobre stało się dla Pana drugim domem?
Mieszkam w Santa Monica, tu jest mój dom. W przyszłym roku wybije ćwierć wieku, odkąd przybyłem do Miasta Aniołów. Jeszcze nigdzie nie zabawiłem tak długo. Tutaj urodziły się moje dzieci, Walentynka i Wincent, tu posadziliśmy im z żoną przed domem ich drzewo życia. Na pobliskim Uniwersytecie – UCLA – wykładam od lat aktorstwo, jutro na przykład na moje zajęcia wpadnie gwiazda Hollywood, Annette Bening. Otwieram drzwi i piechotą mogę wyskoczyć nad ocean, by podziwiać zachód czy wschód słońca. Przywykłem do tej filmowej scenerii, słońca, terkotu kamer i szumu palm. Nie zapomniałem, skąd pochodzę, ale to miejsce inspiruje mnie wciąż zmienną, pulsującą energią. Nie tylko czuję się tu jak w domu, tu jest mój dom.
Zagrał Pan w ponad 50 produkcjach filmowych u boku wielu amerykańskich sław. Czym się różni nasz rodzimy „warsztat filmowy” od tego hollywoodzkiego, czy nauczył się Pan czegoś, czego nie dała Panu edukacja w polskiej filmówce?
Hollywood to wrzutka na najgłębszą wodę. Kiedy się gra ze sławami typu Warren Beatty, Annette Bening, Murray Abraham, Don Cheadle czy Henry Goodman, pojmuje się zupełnie inną przestrzeń artystycznej odwagi, to są innego rodzaju wyzwania. Szkoła polska jest hermetyczna, oparta na tradycji, narzucane są silne osobowości profesorów, a później dyrektorów teatrów. Indywidualność nie jest w najwyższej cenie. W Ameryce droga do szczytu to hołubienie przebojowych indywidualności, tutaj wymaga się podjęcia pełnego ryzyka, trzeba stawiać wszystko na jedną kartę.
Czego Pana zdaniem polski aktor powinien nauczyć się od amerykańskiego? A czego amerykański od polskiego?
Podchodzenia do życia bez obciążeń. Potrzeby ciągłego rozwoju. Pokory. Zaakceptowania braku stabilności. Szacunku dla drugiego artysty. Otwartości na inność. Braku podejrzliwości. Wiary w to, że najważniejszy jest projekt i warto dla niego poświęcić swoje ego. Amerykański aktor może nauczyć się od polskiego solidnych podstaw warsztatu oraz metody aktorskiej wywodzącej się z obciążonej kataklizmami historii. Znakiem szczególnym polskiego charakteru jest mieszanka pesymizmu i szalonej odwagi. To nas wyróżnia na tle radosnych Amerykanów. Emigranci, którym udało się połączenie polskiej tożsamości z wielokulturową Ameryką, są w stanie odnieść światowe sukcesy.
Wygląda na to, że rok 2011 to dla Pana rok wielu sukcesów zawodowych, zarówno tych pisarskich, jak i aktorskich. Proszę nam opowiedzieć o swoich najnowszych osiągnięciach.
W wydawnictwie LATARNIK ukazała się moja druga książka, zbiór opowiadań „Zadzwoń, jak cię zabiją”. Na festiwalu w Gdyni miał premierę mój najnowszy film, „Bokser”. Zagrałem też w serialu ABC „Scandal” oraz w filmach „Day Job”, „Że życie ma sens 2” i w teatralnej adaptacji filmowego klasyku „Casablanca”. Przez cały rok wykładam aktorstwo na Uniwersytecie Kalifornijskim – UCLA. Ze względu na wiele obowiązków, musiałem między innymi odmówić udziału w Tańcu z Gwiazdami. Pracuję nad scenariuszem kolejnego filmu, który będę reżyserował – „Auschwitz 42”. Jest to prawdziwa historia o brawurowej ucieczce z Oświęcimia autem komendanta lagru czterech więźniów, przebranych w mundury oficerów SS. Rozpocząłem także pracę nad swoją trzecią książką, powieścią sensacyjną „Gniazdo węża”, której akcja dzieje się w meksykańskich tropikach na Jukatanie. Jedyne, czego mi wciąż brak, to czas.
Swój kunszt aktorski i wieloletnie doświadczenie zawodowe niewątpliwie z wielkim sukcesem wykorzystał Pan przy okazji swojej najnowszej produkcji, wcielając się w rolę trenera w opartej na faktach historii o życiu Przemysława Salety. Proszę nam opowiedzieć o tej roli.
Gary Michalsky, w którego przeistoczyłem się w „Bokserze”, to niezwykle barwna postać. Dziecko matki Polki i ojca Amerykanina. Połączenie dwóch kultur i temperamentów. Mój Gary to Hybryda w stylu znanego na całym świecie promotora boksu Don'a King'a i showmanki typu Lady Gaga. Zagrałem odpychającego faceta, który zrobi wszystko, by pozostać na szczycie, w świetle reflektorów, bo cierpi na nieuleczalną gorączkę złota.
Czy interesuje się Pan boksem w życiu prywatnym?
Jako szczeniak musiałem walczyć na podwórku o swoje prawa. Zbudowaliśmy swój własny ring z linami, na którym stawaliśmy do boju w uszytych przez siebie, wypchanych szmatami rękawicach. Nieraz wracałem do domu z podbitym okiem i mama ocierała mi krew z nosa. Moje dzieciństwo przypadło na „złote” lata polskiego boksu, czasy legendarnego trenera Feliksa Stamma, który wychował plejadę takich mistrzów, jak Kulej, Szczepański, Grudzień, Pietrzykowski czy Drogosz. Wtedy krzyżowali swoje rękawice niezapomniani giganci pięści: Ali, Frazier, Foreman. Żyłem tamtym boksem, ale i dziś chętnie oglądam w akcji nowych mistrzów.
Jak to się stało, że trafił Pan do produkowanego przez TVN filmu „Bokser”?
Musiałem przejść przez zdjęcia próbne, tylko że w Hollywood! To znaczy nagrać dwie sceny ze scenariusza „Boksera” na DVD i przesłać je do polskich producentów z TVN. Rozmowy na temat podjęcia współpracy z tą telewizją prowadziłem już od czasu zagrania tytułowej roli w „Śmierci rotmistrza Pileckiego”.
Czy bliska była Panu historia Przemysława Salety? Co Pan myśli o scenariuszu do filmu?
Lubię prawdziwe historie, prawdziwe postaci. Nie przypadkiem wcieliłem się wcześniej w filmowe role Witolda Pileckiego czy Romana Polańskiego. Z historią Przemysława Salety zapoznałem się bliżej dopiero po przeczytaniu scenariusza, który wydał mi się interesujący.
Czy mieliście okazję spotkać się z panem Saletą?
Spotkaliśmy się z Przemkiem na planie filmu w Krakowie. Zadałem mu szereg pytań na temat menadżera, którego grałem w filmie. Dużo mi podpowiedział. Jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach, a te najbardziej mnie ciekawiły. Poza zbudowaniem psychologicznej i emocjonalnej warstwy postaci, jest jeszcze ta czysto fizyczna, która ma dla mnie równie wielką wagę.
Bywał Pan często w Polsce, chociażby przy okazji zdjęć do M jak Miłość. Co się zmieniło na lepsze, a co na gorsze Pana zdaniem, jeśli chodzi o pracę w Pana zawodzie? Gdzie polski aktor znajduje się dziś, a gdzie był, kiedy Pan wyjeżdżał z Polski do Hollywood?
Świat się zmienił, a wraz z nim ludzie i ich życiowe cele. Kiedy wracam do Polski, ogarnia mnie nostalgia. Po upadku sowieckiego reżimu wszystko zmieniło się na lepsze, bo powróciła wolność. Prawdziwa sztuka tkwi jednak w tym, by dobrze wykorzystać odzyskaną wolność. Zbyt gwałtownie rzuciliśmy się na materialne dobra, których było nam brak przez wiele dekad. Większość rzeczy dokonanych w pośpiechu nie kończy się najlepiej. Zamiast być sobą w nowym świecie, pogubiliśmy się w ogólnym szale małpiarstwa i konsumpcji. Wierzę jednak, że to przejściowe i kolejne pokolenia wyjdą już z oparów absurdu. Kiedyś aktor w Polsce tyle nie zarabiał, grał dla sprawy. Oddawał siebie na scenie czy na ekranie bez reszty. Sukcesem były satysfakcja, oklaski, uwielbienie publiczności. Dziś większość produkcji i poczynań aktorów nastawiona jest na konkretny, komercyjny sukces. Szlachetne ideały schodzą na dalszy plan.
Zdjęcia do filmu były kręcone zarówno na Florydzie, jak i w Krakowie. Jakie to uczucie wrócić na „stare śmieci”?
Świetnie czuję się pracując w swoim języku, na „starych śmieciach”, chociaż to już moja czwarta polska rola obcokrajowca. Gdy zapytałem producentów „Boksera”, kiedy mam przylecieć na zdjęcia na Florydę, odpowiedzieli, że nie ma takiej potrzeby, bo Miami nakręcimy w Krakowie. Magia kina!
Z jakim przyjęciem spotkał się film na festiwalu w Los Angeles? Czy to bardzo trudny rynek, ciężko sprostać oczekiwaniom krytyków? Czy posypały się już jakieś nagrody?
Widzowie i krytyka w Los Angeles przyjęli film bardzo ciepło. Historia jest uniwersalna i tak wizualnie opowiedziana, że każdy może się z nią utożsamić. Brak typowej dla polskiego filmu hermetyczności, to duży walor tego filmu na amerykańskim rynku. Pewnie dlatego został już wyróżniony nagrodą ACCOLADE, Award of Merit 2011.
Jakieś ciekawe propozycje zawodowe na przyszłość?
Oczekuję właśnie odpowiedzi z TVN w sprawie zagrania jednej z trzech głównych ról w przeniesionym do Polski amerykańskim serialu CBS „Rules of Engagement”. Mam plany filmowe i teatralne, ale nie chcę zapeszać. Na razie wykładam Film Acting w UCLA do połowy grudnia, a w 2012 roku postaram się znów zaskoczyć publiczność czymś nieoczekiwanym.
Ostatnie pytanie: jeżeli miałby Pan okazję zagrać w filmie wyreżyserowanym przez jakiegokolwiek reżysera na świecie, mówimy o osobach żyjących i nie, kto by to był i dlaczego?
Skupmy się może na tych żyjących, bo inaczej moja lista mistrzów kina byłaby bardzo długa. Wybierzmy tylko jednego z wielu. Mój wybór przypada na rodaka i absolwenta łódzkiej Filmówki, którą sam ukończyłem, geniusza kina, reżysera i aktora Romana Polańskiego, którego miałem zaszczyt zagrać w amerykańskim filmie Warner Brothers „Helter Skelter”. Przygotowując się do tej roli, miałem wrażenie, że go poznałem, portretowałem bowiem najdramatyczniejszy okres z życia Polańskiego. To, co wtedy przeżył, z czego się pozbierał, siła i niezłomność, z jaką wciąż tworzy swoje arcydzieła, pozwala mi mieć nadzieję, że to marzenie o naszej współpracy może się wciąż urzeczywistnić.
Czego z całego serca Panu oraz nam, widzom i miłośnikom kina, życzę. Dziękuję za rozmowę i z niecierpliwością oczekuję „niespodzianek”, jakie szykuje Pan dla nas w 2012 roku.