Tańcząca z pędzlami
Zobacz zdjęcia:
Tańcząca z pędzlamiJako kobieta poszukująca rozumiem i podziwiam kobiety, które potrafią wziąć się z życiem za bary, pójść swoją drogą, pokonując przeszkody i przeciwności losu. To, co czasami wydaje się nie do osiągnięcia, może okazać się cudowną przygodą, wartą wszelkich trudów i poświęceń. Co może być bardziej satysfakcjonującego na świecie, niż spełnienie się?
Lidka Wylangowska wzięła się z życiem za bary i zaczęła realizować swoje marzenia. Dzisiejsze czasy nie pozostawiają złudzeń co do malarskiej kariery zawodowej, a jednak, w tak nieprzyjaznym dla artystów świecie, kobieta z dalekiego kraju nad Wisłą bierze w rękę pędzel i zaczyna swoją niezwykłą przygodę. Lidka Wylangowska maluje z potrzeby serca, bo po prostu poczuła, że powinna, że ma coś do przekazania i że w żaden inny sposób nie jest w stanie tego urzeczywistnić. Jej obrazy emanują niezwykłym klimatem, światłem i magią z pogranicza snu i jawy. Nie wiadomo kiedy, patrząc na jej tańczące kobiety i splecione w miłosnym uścisku pary, dryfujemy w marzenie, którym Lidka manipuluje z wprawą maga. Mami nas wdziękiem postaci, gestem dłoni lub po prostu chwilą zamkniętą w kadrze obrazu.
Ilona Waksmundzki – Świetnie balansujesz na granicy jawy i snu.
Lidka Wylangowska – Realizm jest dla mnie swego rodzaju „zaczynem” w materii obrazu. Dbam tutaj o wierność naturze, anatomii; istotne są dla mnie detale, które dodają smaku całości. Wierne oddawanie rzeczywistości nie jest dla mnie celem samym w sobie. Chodzi mi raczej o nośnik, coś, co pozwoli się przenieść w rejony niematerialne. Myślę, że obraz jest takim właśnie miejscem, gdzie jawa ze snem może się spotkać.
Za każdym artystą kryje się historia początku kariery. Francisco Goya zaczął malować dzięki księdzu Salcedo, który zwrócił na niego uwagę i zaprowadził do warsztatu malarza, dekoratora kościołów, a nade wszystko cenzora „bezecnych malowideł” z polecenia trybunału Inkwizycji. Reszta to już historia. Jaka jest historia Twoich „bezecnych malowideł?”
Moja kariera jest konsekwencją dotychczasowych doświadczeń i chęci zrobienia czegoś dla siebie. To z pewnością dziecięce marzenie, którego na szczęście się nie pozbyłam. Malując nie czuję żadnej misji ani „powinności” w stosunku do bliźnich czy ludzkości. Obserwuję i staram się oddać klimat jak najlepiej umiem, ciesząc się efektem tego „podglądania”. A takim „księdzem Salcedo” był w mojej karierze mój syn, Szymon, który mnie przekonał, że nie powinnam tracić więcej czasu. Nie mogę pominąć też mojego męża, Krzysia, który nie tylko kibicuje mojej pasji na co dzień, ale także pomaga, powiedzmy sobie, w technicznych aspektach mojej pracy. On, podobnie jak nasz syn, uważał, że powinnam zacząć malować. Jak widać wzięłam sobie ich radę głęboko do serca i nie tracę już czasu. Wydaje mi się, że często blokujemy się przed samorealizacją, narzucając sobie wygórowane oczekiwania, a tymczasem, powtarzając za Albertem Einsteinem, „Prawdziwa sztuka to taka, która powstaje dzięki potrzebie tworzenia”.
„Alice in Wonderland”, „Angel of Strenght”, to tylko niektóre z Twoich „baśniowych” obrazów. Czy to tęsknota do dzieciństwa? Mam wrażenie, że „magia”, niekoniecznie w dosłownym tego słowa znaczeniu, odgrywa ważną rolę w Twoich obrazach. Co Cię inspiruje do takich tematów?
Michał Lorenc powiedział kiedyś: „Pisanie muzyki to rodzaj schizofrenii – wchodzenie w rzeczywistość, której nie ma, kreowanie jej”. Moje malowanie jest więc klinicznym przykładem tej przypadłości. Wymyślam świat, którego nie ma, a... jest. Właściwie można by powiedzieć, że temat jest u mnie jeden – snuję swoją bajkę, opowiadanie o świecie, w którym dobrze by było zamieszkać. Można powiedzieć, że uprawiam realizm magiczny i że nigdy nie wyrosłam z dziecięcych marzeń. Dzieci z bezwzględną pewnością wierzą w niewidzialny świat, wypełniony dobrymi i złymi wróżkami, smokami i krasnoludami. Później równie bezwzględnie ograbiane są z tego świata, ale nie zawsze do końca. Naiwność dziecka jest wynikiem wiary w cudowne moce. I to jest piękne. Może warto wrócić do tego momentu życia i czerpać z niego garściami?
Patrząc na Twoje obrazy jest się oczarowanym. „Oczarowanie” to chyba właściwe słowo, bo odnosi się do zdziwienia, zachwytu nad tematem lub szczegółem, takim jak np. faktura sukienki. Nakładane warstwy farby tworzą załamania i cienie, złudnie kreując zwiewność materii lub gęstość rozwianych kobiecych włosów otulających szyję mężczyzny. Opowiedz nam o obrazie, który namalowałaś, ponieważ sama poddałaś się oczarowaniu.
Tak jest zawsze: zaczyna się od oczarowania momentem, klimatem, układem dłoni. Opowiem tu o jednym moim obrazie, „Białe Tango”. Jest w nim sporo muzyki Michała Lorenca. Zaczęło się od „Opowieści galicyjskich” Stasiuka, potem był film „Wino truskawkowe”, lub odwrotnie. Już nie pamiętam, ale za to pamiętam uczucie, jakie wywołał klimat filmu, książki i muzyki. Oczarowała mnie atmosfera głębokiej polskiej prowincji, potraktowanej z czułością i nostalgią. W tej przaśnej rzeczywistości jest jednak poezja i tajemnica.
Wystarczy wciągnąć w nozdrza zapach truskawkowo-samogonowy, by w jego oparach ujrzeć nieprzystającą ani do miejsca, ani do czasu, nieprzyzwoicie piękną czarnowłosą dziewczynę, która swoją bezczelną niezależnością wprowadza totalny chaos w prowincjonalnym miasteczku i burzy spokój jego mieszkańców, prowokując skrajne uczucia. Szczególnie zapadł mi w pamięć moment z zapyziałej potańcówki, gdzie wśród alkoholowych oparów stała się rzecz niezwykła; dziewczyna zauroczyła tańcem jednego z bohaterów filmu, Stasiuka, który bardzo sugestywnie opowiada o tym zdarzeniu. Jest tu niezwykłe, prawie mistyczne, połączenie z muzyką. Zapamiętanie się w rytmie. Jest tajemnica, eteryczność, a jednocześnie siła. Myślę, że w „Białym Tangu” gdzieś to wszystko pobrzmiewa.
Może to śmieszne skojarzenie, ale idąc na spotkanie z Tobą wymyśliłam tytuł naszego wywiadu: „Tańcząca z pędzlami”. Powiem tak: wyobrażam sobie Ciebie tańczącą wkoło obrazu, pochlapaną różnymi kolorami farb i totalnie zatopioną w klimacie, który tworzysz. Przesadzam???
Dużo elementów się zgadza: usmarowanie farbami, podrygi do złudzenia przypominające taniec i totalne „zagubienie” w klimacie obrazu, który maluję. Jak się zastanowić, to jest w tym coś z rytuałów „Tańczącego z wilkami”. Jest też „dzikie” zwierzę – Fredek, który jest naszym psem. Poleguje sobie i łypie okiem na te moje podrygiwania.
Malowanie jest jedną z trudniejszych „miłości”. Chyba nigdy żadne „czasy” nie były łaskawe sztuce. Van Gogh przymierał głodem w sutenerach Paryża, malując nawet na okiennicach, gdy nie starczyło na płótno, a niejeden ze sławnych dzisiaj artystów sprzedawał swoje obrazy za bułkę z serem. Czy dzisiaj jest łatwiej utrzymać się ze swojej pasji?
Masz na pewno sporo racji, mówiąc, że żadne czasy nie były łaskawe sztuce. Jednocześnie nie widzę powodów do epatowania wizerunkiem przymierającego głodem artysty. To są osobiste wybory. Zgadza się też, że uprawiają te „sztuki niepraktyczne” osobnicy o niewielkiej zaradności życiowej. Życie z tzw. sztuki jest możliwe i warte ryzyka, ponieważ daje ogromną satysfakcję. W moim wydaniu nazwałabym to drogą „w falbankę”: takim szlaczkiem, zakosami, raz z górki, raz pod górkę. Jestem konsekwentnie niekonsekwentna i na własne życzenie utrudniam sobie życie. Pewien dobry kumpel, świetny rozmówca, powiedział mi, że ta konsekwentna niekonsekwencja też jest jakąś konsekwencją. Miał człowiek rację, bo patrząc wstecz wydaje się, że chyba idę w dobrym kierunku.
Lidka, na koniec zadam pytanie o specyficzne kadrowanie Twoich postaci. „Obcinasz” swoim postaciom głowy. Czy to Twój styl, maniera, czy może jakiś bunt przeciwko „całogłowym”?
To ciekawe, że to zauważyłaś. Moje specyficzne kadrowanie rzeczywistości wynika z szukania psychologicznej prawdy, emocji. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba opowiadać chronologiczną historię o wzajemnych relacjach różnych części ciała lub przyległej rzeczywistości. Detal, powiedzmy: dłonie czy oczy, mogą opowiedzieć całą historię. Możliwe, że trzeba czasem złamać konwencję, żeby popatrzeć od nowa, może uważniej, na zdawałoby się znany obraz. Język emocji nie zna i nie przejmuje się ani regułami, ani zasadami, a na pewno nie przyjętym odgórnie „złotym podziałem”. Rządzi się po prostu swoimi prawami. To „cięcie” nie jest jednak regułą, której sztywno się trzymam. Zdarza mi się, i to dosyć często, namalować człowieka z całą, nieuciętą głową. Obraz jest moją własną przestrzenią, światem, który chcę pokazywać w mój własny, subiektywny sposób.
Dziękuję ci za rozmowę!
--
Po więcej informacji o sztuce malowania zapraszam Państwa na stronę Lidki: www.lidiaartview.com. Obiecuję niezapomniane przeżycia.