W niezwykłej rodzinie i poza nią - Magdalena Łazarkiewicz
Jeśli miarą powodzenia w dzisiejszym świecie byłyby dojrzałość, ciepło, pasja i głęboka refleksja, mogłaby być wielkim symbolem sukcesu. Reżyserowała m.in.: „Ostatni dzwonek”, „Białe małżeństwo”, „Przez dotyk”, „Drugi brzeg” oraz seriale: „Ekipa” i „Głęboka woda”, a także nową komedię „Maraton tańca”. Siostra Agnieszki Holland, żona trzy lata temu zmarłego reżysera Piotra Łazarkiewicza. Matka kompozytora, Antoniego Komasy-Łazarkiewicza. Jej mentorem i opiekunem artystycznym był Krzysztof Kieślowski.
Z Magdaleną Łazarkiewicz rozmawia Tatiana Kotasińska.
Tatiana Kotasińska – To niezwykłe, że tyle osób z jednej rodziny odnosi sukces w świecie kultury. Pani ojciec, dziennikarz Henryk Holland, wielka Agnieszka Holland, mąż – uznany reżyser Piotr Łazarkiewicz, siostrzenica – Kasia Adamik – reżyserka, syn Antoni – kompozytor... Czy potraficie się w pracy wspierać, a nie rywalizować?
Magdalena Łazarkiewicz – Okazuje się, że film to choroba rodzinna „przenoszona drogą płciową”. Przez jakiś czas broniłam się przed tym genem, z lęku, żeby nie zostać posądzona, że powielam drogę mojej starszej siostry. Ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to bez sensu, że to moje życie, moja droga. Na przestrzeni lat okazało się, że w tym, co tworzymy, różnimy się z Agnieszką. Mamy trochę inne temperamenty i inny sposób wyrażania siebie. I ta inność nas najbardziej łączy, bo możemy się sobie z ciekawością przyglądać. Gdy zrobiłyśmy we trójkę, z córką Agnieszki – Kasią Adamik – wspólny serial „Ekipa”, wszyscy byli zdziwieni, że ta współpraca jest taka harmonijna. Działała ona na nas szalenie stymulująco, a gdy którejś zdarzyło się robić sceny do odcinka autorstwa innej z nas, starałyśmy się dostosować do stylu tej drugiej...
Czy nie obawiacie się posądzenia o to, że coś komuś przychodzi łatwiej dzięki rodzinnym relacjom?
Tylko raz robiliśmy film wspólnie z mężem. Bo chociaż przez cały czas się wspieraliśmy, to jednak trudno jest dzielić z kimś twórczy proces. Mam na myśli uprawianie tzw. kina autorskiego – w przypadku formy bardziej użytkowej, jaką jest na przykład serial – to wygląda inaczej. Zazwyczaj nasza współpraca polega na doradzaniu sobie nawzajem. Nie uprzytamniam sobie jednak, żeby Agnieszka mi coś kiedykolwiek „załatwiła” – może z wyjątkiem mojej pierwszej asystentury u Andrzeja Wajdy. Długi czas Agnieszka mieszkała we Francji i w Stanach, gdzie robiła filmy, a ja pracowałam w Polsce, więc nie było konfliktu interesów na etapie, w którym formowały się nasze twórcze osobowości. Jako ostatni, do naszej rodzinnej grupy dołączył mój syn, Antoni Komasa-Łazarkiewicz, który robi muzykę do filmów nas wszystkich.
A czym się różni twórczość Magdaleny Łazarkiewicz i Agnieszki Holland?
Agnieszka jest osobą, dla której jednym z podstawowych mechanizmów twórczego działania jest bezkompromisowość i pewna surowość w ocenie świata i siebie w nim. To sprawia, że jej twórczość jest taka mocna, wyrazista, stawiająca na ostrzu noża wiele spraw. Ja natomiast lepiej czuję się w klimatach „pastelowych”. Dla mnie ważne są rzeczy niedopowiedziane, jest mi bliska sfera metafizyczna w twórczości. Agnieszka jest wybitną realistką. Ma wbudowany w siebie taki „rentgen”, którym prześwietla ludzkie dusze na wskroś. Ale wciąż łączy nas takie spojrzenie na świat, w którym krzyżują się różne punkty widzenia, które stara się oddać prawdziwy obraz otaczającej nas rzeczywistości – przy czym Agnieszka używa bardziej wyrazistych kresek.
Powiedziała Pani kiedyś: „Wychowałam się na Gombrowiczu, nie na Sienkiewiczu, ludziom o światopoglądzie zbliżonym do mojego jest chyba trudniej radzić sobie ze zbiorowymi emocjami... od razu włącza się mechanizm samokontroli”. Proszę to rozwinąć.
Tu chodzi o pewną postawę wobec świata, która jest mi bliższa jako artyście. Rozumienie świata, gdzie jak u Sienkiewicza są źli-dobrzy, patrioci-zdrajcy, jest mi obce i dalekie. Chcę pokazywać świat w jego komplikacji, zaprawiony ironią, absurdem, takim gombrowiczowskim punktem widzenia...
Jest Pani w stanie pogodzić zainteresowanie teatrem i filmem? Która z tych form jest Pani bliższa?
Teatr to moja pierwsza miłość. Studiowałam teatrologię we Wrocławiu w latach 70., kiedy działy się niesamowite rzeczy w teatrze alternatywnym – spod znaku Grotowskiego i Festiwalu Teatru Otwartego. A do pierwszej miłości się wraca. Fantastycznie jest móc uprawiać różne poletka, przeplatać. W filmie brakuje mi etapu pracy nad rolą z aktorem, bo nie ma na to wystarczająco dużo czasu. Pod tym kątem w teatrze ładuję swoje baterie. Teatr to długa wędrówka, raczej w rytmie spacerowym, w stosunku do krótszej, ale maksymalnie wyczerpującej wyprawy alpinistycznej, jaką jest film. Tu często, mimo że wdrapujemy się na szczyt z dużym wysiłkiem, możemy zjechać w dół na tyłku. To wyzwanie na śmierć i życie. Nie ma żartów. Poza tym w teatrze proces twórczy się nie kończy, można stale coś zmienić, ulepszyć. I to jest fantastyczne. Kino ma w sobie element ostateczny: kończysz pracę nad filmem, kopia zostaje zamknięta w pudełku i koniec: nic już nie da się zmienić.
Przykład „zjechania na tyłku” w Pani dorobku artystycznym?
Było takie bolesne doświadczenie, gdzie film „Na koniec świata” został schlastany przez krytykę. Myślę, że niesprawiedliwie, bo ma w sobie siłę i ponadczasowy przekaz. Być może odczułam to szczególnie dotkliwie, bo wcześniej krytyka raczej mnie rozpieszczała. Krytyka w Polsce ma w sobie dużo jadu, złości na artystów. U nas chyba krytycy dobierani są pod kątem zdolności wylewania żółci. Zresztą teraz nie ma prawdziwych recenzji. Jest krytyka gazetowa, rozdawanie epitetów, gwiazdek. Nie jest to przemyślana analiza warsztatowa. Nie budzi szacunku. Ale na szczęście mam wokół siebie grupę ludzi (rodzinę!), z których zdaniem najbardziej się liczę i to pomaga zachować zdrowy dystans. Choć najważniejszą sankcją są oczywiście widzowie.
Ulubiony własny film?
„Ostatni dzwonek”, który odniósł sukces u widzów, nawet miał swój fanklub. Z drugiej strony, skromny esej filmowy powstały na zamówienie, prawie bez słów – „Drugi brzeg”, osnuty wokół historii tajemniczego samobójstwa niemieckiego poety, Heinricha von Kleista.
Jak udało się Pani być tzw. płodną reżyserką i w tym czasie tworzyć dom dla swojej rodziny?
Kobiecie trudno jest pogodzić życie rodzinne z tym zawodem. Gdy patrzę wstecz, mam poczucie, że parę rzeczy już zrobiłam, ale zarazem... że teraz dopiero zaczynam! Czuję, że to, co najważniejsze, jest przede mną. Teraz – kiedy moje obowiązki domowe tak nagle się skurczyły – mam wreszcie czas, żeby się naprawdę skupić na sobie. Praca jest dla mnie życiodajna. Gdybym jej nie miała, chyba zwariowałabym. Musi zastąpić w moim życiu wszystko, co się dramatycznie skończyło. Reżyseria to mój pokarm, narkotyk, siła napędowa, źródło żywej energii. Kocham ten rodzaj aktywności.
Mamy dziś święto zmarłych. Trzy lata temu nagle zmarł Pani mąż, uznany polski reżyser, Piotr Łazarkiewicz. Jak odnajduje się Pani na tym wciąż nowym etapie życia w pojedynkę?
To już jest rana trochę przyschnięta, ale ciągle niezabliźniona. Piotr był człowiekiem bardzo aktywnym, tętniącym życiem, dającym ludziom wkoło bardzo wiele wsparcia. Bardzo mi go brakuje. Miał niezwykle rozległe kontakty i wciąż odbieram żywe dowody pamięci o nim. Tak, jakby po jego śmierci wracała do mnie jego energia, którą tak hojnie obdarzał ludzi. Na przykład grupa przyjaciół i fanów jego filmu „FALA” (pełnometrażowy dokument o festiwalu rockowym w Jarocinie) – właśnie z Jarocina – wystąpiła z inicjatywą nazwania miejscowego kina imieniem Piotra. Powołali też do życia Akademię Filmową im. Piotra Łazarkiewicza, która co roku, w czasie trwania festiwalu, organizuje warsztaty filmowe dla młodzieży. A organizatorzy festiwalu polskich filmów w Los Angeles ustanowili nagrodę jego imienia dla debiutanta.
Odnoszę wrażenie, że to, co udało się Pani zarejestrować w reportażu „Na żwirowisku”, będącym zapisem walki o pozostawienie symbolu krzyża na terenie obozu Brzezinka w 1999 r., było zapowiedzią później kontynuowanej walki o krzyż, jaka do dziś ma miejsce w Polsce...
To trafna uwaga, nie pomyślałam o tym. To jest zbieżność postawy – sięgania po krzyż jako narzędzie walki o swoje racje, instrumentalizowanie krzyża, wielkiego, niezwykłego symbolu. W historii niestety był on zawłaszczany przez różne grupy jako oręż. Przy kręceniu „Na żwirowisku” starałam się, choć nie było to łatwe, zachować obiektywizm, nie oceniać. Ale chyba nie do końca mi się to udało. Bo wylazła taka okropna morda tych ludzi, na którą, poza ideologią, nie zgadzam się estetycznie.
Czy można jednoznacznie ocenić współczesną polską produkcję seriali? Jest w niej i komercja i kalka z Zachodu. Ale zdarzają się perełki. A jaką Panie miałyście motywację, by nakręcić „Ekipę”?
Jest kilka dobrych seriali, jak: „Pitbull”, „Czas honoru”, „Oficerowie”, „Ekipa”... ale dalej trudno byłoby mi wymieniać. Motywacja, żeby zrobić „Ekipę”, była właściwie w jakimś sensie patriotyczna, proobywatelska. Wzięła się z wkurzenia na to, że do wyborów 4 lata temu poszło tak mało ludzi. Polska jest od 20 lat wolnym, demokratycznym państwem, a tak mało młodych ludzi miało ochotę wyrazić swoje zdanie wobec tego, co się w kraju działo. Mam nieskromnie nadzieję, że może choć w małym stopniu ten serial przyczynił się do pobudzenia ludzkich sumień, bo już następne wybory wyglądały inaczej. Obecnie kończę realizację 13-odcinkowego serialu dla telewizji publicznej; jest to serial absolutnie misyjny, komercja nie odgrywa tu żadnej roli – próbowaliśmy go realizować posługując się językiem filmowym, a nie „serialowym”. „Głęboka woda” opowiada o grupie pracowników socjalnych, z aktorem Marcinem Dorocińskim na czele. Emisja zaczyna się w grudniu w 2 Programie TVP. Myślę, że widzowie mają dość lukrowanych bajek o biurach, apartamentowcach oraz celebrytach i będą chcieli zobaczyć trochę prawdziwszy obraz świata, w którym żyjemy.
„Maraton tańca” pokazuje Polskę już nowoczesną, barwną. Skąd wziął się pomysł na ten film?
Moje filmy nie są zazwyczaj najweselsze. Ale, paradoksalnie, używając sienkiewiczowskiego języka, starałam się zrobić coś „ku pokrzepieniu serc”. Także mojego własnego serca, bo kręciłam to w nastroju raczej depresyjnym, po śmierci męża, która w dodatku zbiegła się ze śmiercią producentki „Maratonu”, wspaniałej osoby, Ani Iwaszkiewicz... Miałam poczucie, że chcę się jakoś odpłacić ludziom, którzy mnie wtedy wspierali i od których uzyskałam wówczas wiele dobrego. Najważniejszym wątkiem tego filmu jest przepływ dobrej energii między bohaterami, która sprawia, że ludzie są w stanie pokonać wszystkie problemy – choć bywa bardzo ciężko... Chciałam, aby to był jasny przekaz, coś optymistycznego, inspirującego. A może jest tak, jak powiedział Billy Wilder, wielki amerykański reżyser komediowy, że „tylko człowiek dotknięty wielkim nieszczęściem jest w stanie zrobić dobrą komedię”. Ten film to taka realistyczna bajka – przypowieść o maratonie tańca w małym miasteczku, który jest w pewnym stopniu metaforą życia. Dla mnie istotne jest, że kręciliśmy zdjęcia do filmu na Dolnym Śląsku, skąd pochodził mój mąż i to on zaraził mnie miłością do tego magicznego krajobrazu.
Jest Pani dumna ze swoich dzieci?
Antoni jest wspaniałym, troszkę podstarzałym, bo już 30-letnim, dzieckiem. Wcześnie rozpoczął swoje życie zawodowe, ponieważ komponował jako kilkunastoletni chłopiec. Urodziły mu się bliźniaki, gdy miał 20 lat. Jego córki są piękne i mądre, a ja jestem zakochaną w nich babcią już z dziesięcioletnim stażem. Bardzo lubię pracować z Antkiem, nie dlatego, że jest moim synem, ale ponieważ jest ciekawym kompozytorem muzyki filmowej, z którym świetnie się dogaduję. Bardzo mi zaimponowała jego muzyka do filmu Agnieszki „In darkness”; jest niezwykle dojrzała, stonowana i stanowi delikatne, a jednocześnie istotne, dopełnienie artystyczne tego filmu. Antoni mieszka ze swoją rodziną na stałe w Berlinie. Wraz z uroczą żoną Marysią, wokalistką, założyli zespół i wydaje mi się, że zaraz podbiją całą Europę, a może świat. Jest jeszcze 22-letnia córka Gabrysia, która studiuje języki na Uniwersytecie w Warszawie, na kierunku, gdzie połączone są aż trzy filologie. Ma prawdziwy dar do języków. Choć ostatnio przebąkuje coś o reżyserii...
Czy czuje się Pani obdarowana taką rodziną?
Tak, oczywiście. Choć nie jest łatwo, czasami się ścieramy. Bywały czasy, gdy siedziała nas przy jednym stole czwórka, a nawet piątka reżyserów (były mąż Agnieszki, Laco Adamik, też jest reżyserem). Można sobie wyobrazić, jak wygląda posiłek w takim gronie... Ale generalnie staramy się nawzajem wspierać – najważniejsze jest poczucie, że zawsze możemy na siebie liczyć...