Tomasz Tomaszewski (cz.II)
Ceniony na świecie polski fotograf, zdobywca prestiżowych nagród, od dwudziestu lat współpracownik „National Geographic”, autor książek i albumów. O sobie mówi, że nie ma talentu, a o kobietach, że mają przewagę nad mężczyznami, poszukuje doświadczania prawdziwego życia zamiast szczęścia, wierzy, że o człowieku świadczy także to, czemu mówi „nie”.
Pierwsza część rozmowy z T. Tomaszewskim
Tatiana Kotasińska: Woody Allen niedawno, w wywiadzie dla „Polityki” powiedział, że „sukces osiągają dosyć przeciętni ludzie za sprawą dyscypliny i tzw. farta”. Zgadza się Pan z tym?
Tomasz Tomaszewski: - Sukces warto widzieć z perspektywy rzeczy, z których człowiek musiał zrezygnować, żeby ten sukces osiągnąć. To mnie bardziej interesuje. Dlatego też ja nie zajmowałem się czymś, co pani nazwała sukcesem. W ogóle. Gdybym się tym zajął, to zapewne byłbym w zupełnie innym miejscu niż jestem.
Jak Pan myśli, gdzie?
- Być może byłbym redaktorem naczelnym jakiegoś ważnego pisma. Albo byłbym członkiem jakiejś super ważnej agencji. Miałbym jakieś wygrane konkursy, na które nie wysyłam zdjęć. Zawsze warto pomyśleć o cenie, jaką się płaci, żeby coś osiągnąć. Warto świadomie panować nad kierunkiem, który sobie człowiek wytycza. Bo może się zdarzyć tak, że zajdzie się bardzo wysoko po takiej drabinie, na którą się wspinamy, tylko może się okazać, że ta drabina oparta jest o zupełnie niewłaściwą ścianę. I jest się bardzo wysoko, ale w zupełnie innym miejscu, nie tym, o które nam chodziło w życiu.
Czy to się Panu kiedyś zdarzyło?
- Właśnie nie, dlatego że nie przywiązuję do tego żadnej wagi. Albo wagę minimalną, żeby nie brzmieć arogancko. Cóż, pochlebstwami można znaleźć drogę do mojego serca, tak, jak do większości z nas. Bo wszyscy jesteśmy trochę próżni. Jeśli ktoś mówi miło o jakimś moim zdjęciu, to nie ukrywam, że czuję satysfakcję. Ale nigdy nie robiłem zdjęć ze względu na innych. To zawsze była bardziej próba wyrażania samego siebie, niż podobania się komukolwiek. Nie robię zdjęć po to, żeby wygrywać konkursy, zdobywać poklask. To wszystko jest tak niewymierne... Trochę się na tym znam, bo jestem często jurorem różnych konkursów.
Dlaczego nazywa Pan fotografię „misją”?
- Fotografia to medium bardzo ograniczone. Niesłychanie ułomne. Chyba nawet nie jesteśmy w stanie za pomocą fotografii wyrazić zdania twierdzącego. Tymczasem ludzie żądają od fotografii rzeczy niemożliwych. Chcieliby, żeby zdjęcia do nich przemawiały. Jeszcze gdy fotografia była czarno-biała, dwuwymiarowa, zawsze pozbawiona dźwięku i ruchu, pomimo tego utożsamiali ją z prawdziwym życiem. Ona, moim zdaniem, nawet nie jest w stanie niczego wytłumaczyć. Ona po prostu pokazuje rzeczy. Niemniej jednak jest w niej coś zadziwiającego, jakaś wielka siła, polegająca na tym, że nasze rozumienie świata jest bez porównania bogatsze, dlatego że mogliśmy obejrzeć tak wiele zdjęć, które powstały. Zatem, mimo swoich wielkich ograniczeń, fotografia ma w sobie coś metafizycznego. Jest tajemnicą.
Wspominał Pan o przezroczystości, do której zmierza przy robieniu zdjęć. Czy polega ona po prostu na nie aranżowaniu danego ujęcia i czy zawsze się to Panu udaje?
- Pracowałem przez ostatnie 20 lat dla pisma, którego zadaniem jest opisywanie świata takim, jakim ten świat jest, a nie takim, jakim chcielibyśmy, żeby był. To pismo wymagało ode mnie przedstawiania prawdziwych ludzi, robiących prawdziwe rzeczy. Bez mojego udziału, bo żeby zbliżyć się do tego, co nieosiągalne na niewielką odległość, potrzebny jest czas. I to był ten największy atut, jaki „National Geographic” mi dawał. Nie pieniądze, choć budżety, którymi dysponowałem były nieporównywalne z żadną gazetą na świecie. Ale to nie one powodowały, że fotografia od czasu do czasu była wspaniała. Tylko czas, jaki mi dawali na to, żeby zarejestrować moment. Czas powodował, że ludzi, wokół których się pojawiałem, przestawał fascynować taki dziwak, jak ja... Stawałem się transparentny. I mogłem, jako obserwator przyglądać się temu, co oni robią. I jeśli miałem szczęście, i nacisnąłem migawkę w odpowiednim momencie, to mogłem zarejestrować unikalne momenty, w których oni robili prawdziwe rzeczy. W tym wszystkim najbardziej fascynuje mnie rutyna, ponieważ gdy ją fotografuję, czuję, że najlepiej opisuję ludzi. Jeżeli ktoś wykonuje coś rutynowo, to jest to w jego życiu ważne, prawda? Miałem ten wielki komfort, że zlecenie, które wykonywałem trwało dwa albo trzy miesiące. Nie spieszyłem się. To oznacza, że człowiek, którego fotografowałem, był podmiotem mojego zdjęcia, a nie przedmiotem fotografii. To komfort dający mi też tzw. moralny oddech, ponieważ nie wpływałem na rzeczy, które się wokół mnie działy. Nie wierzę w to, żeby istniała prawda w fotografii. I nie walczę o to. Ale zbliżam się do tego na tyle, na ile potrafię i mogę. Nie aranżuję zdjęć, po prostu czekam. Jestem może bystry na tyle, że potrafię wybrać miejsca, w których te rzeczy się dzieją. Jeśli wypłynę na środek oceanu, to tam wykonanie zdjęcia życiowego, na nagrodę Pulitzera raczej mi się nie wydarzy. Wybieram więc takie miejsca, w których jest wiele osób. Bo tam będę prawdopodobnie świadkiem czegoś intrygującego. I teraz, zamiast pędzić i być tam pół godziny, liznąć powierzchnię, to ja tam jestem, dwa czy trzy dni. I uczę się, ponieważ wierzę w to, że widzę tylko to, co potrafię nazwać i potrafię zrozumieć. I to będzie ten dobry początek, aby powstało dobre zdjęcie.
Jednak fotografia Pana fascynuje…
- Ale dlatego, że ona jest nieprzewidywalna i nie można się jej całkowicie nauczyć. To, co mnie fascynuje, to właśnie brak formuły, której się można nauczyć. Gdyby taka istniała, musiałbym natychmiast zmienić zawód.
A czego Pan nie lubi w „National Geographic”?
- (śmiech) Wie pani, tutaj namawia mnie pani na podróż po dość niebezpiecznej dla mnie ścieżce. Nie lubię pewnych ograniczeń, które wynikają ze źle pojmowanej koncepcji poprawności politycznej. Sądzę, że ten magazyn ma wielką misję edukacyjną i dlatego powinien zajmować się tematami, które dla niektórych czytelników mogą być niewygodne. Ale też dla wielu będą fascynujące i intrygujące. Strach przed wywołaniem kontrowersyjnymi tematami niepokoju u edytorów, powoduje, że takimi tematami „National Geographic” zajmuje się mniej. Ale z drugiej strony, potrafię zrozumieć tych ludzi, ponieważ od tych mniej wygodnych tematów są inne magazyny na świecie. Tak więc, nie ma powodu, żeby miesięcznik stawał się podobny do wszystkiego, co istnieje. Jak ktoś chce brutalności, krwi i agresji, to kupuje „Sterna” albo „Paris-Match”. Natomiast, jeśli pani chce się dowiedzieć, kto skonstruował piramidy w Egipcie i ile czasu to trwało, to sięga do „Geographic…”. Wolałbym, żeby tam się pojawiało więcej materiałów dotyczących rzeczy, które mogą interesować młode pokolenie. Np. materiał dotyczący ludzi, którzy nie są jeszcze dorosłymi, ale już nie są dziećmi, tego co się z nimi dzieje.
W ostatnich latach czytelnictwo drukowanej wersji „National Geographic” spadło o kilkadziesiąt procent. W jakim kierunku pójdzie ten magazyn?
- Nie wiem, w którą stronę ten magazyn będzie szedł, dlatego że ludzie nie chcą kupować pism drukowanych. Nie wiem, dlaczego to się właściwie dzieje. Rozumiem, że mogłyby istnieć gazety w formie elektronicznej, ale za to się powinno płacić. Jeśli ktoś chce czytać „New York Timesa” w formie elektronicznej, to powinien wykupić sobie subskrypcję miesięczną i płacić tyle, ile płaci za wersję papierową. Osobiście potrzebuję papieru tak, jak potrzebuję powietrza. Lubię zapach, dotyk, to że mogę otworzyć, położyć tę stronę i wrócić do niej za dwie godziny. Wnikliwiej czytam te teksty, niż gdybym czytał je na ekranie komputera. Ale są ludzie, którzy oglądają filmy na przyspieszonej prędkości i twierdzą, że wszystko zrozumieli. No, mają to, na co prawdopodobnie zasługują, ja nie będę tak filmów oglądał. Ale to się może zmienić i za chwilę mogę nie mieć już do tego dostępu. Nie wiem, co za 10 lat będzie się działo z takim magazynem jak „National Geographic”. Być może przestanie istnieć w formie drukowanej. Byłoby to dla mnie tragiczne.
Wydaje mi się, że istnieje takie powszechne przekonanie wśród edytorów magazynów, że ludzie już nie chcą oglądać fotografii czegoś, w tym dawnym rozumieniu rzeczy, lecz chcą obrazów. Nie musimy, jak twierdzą, żyć w tym rozdarciu między rzeczywistością, a obrazem. Możemy wybrać obrazy. Cóż to za nonsens i arogancja. Ale, proszę pani, mam wrażenie, że to bardziej mój problem. Czytelnicy jakoś nie reagują na to, co prasa im oferuje, na ten banalny i odbity świat.
Pomijając działalność takich grup jak paparazzi, czym jest dla Pana nieetyczna fotografia i czy kiedykolwiek się Panu zdarzyła?
-Ja nie sądzę, żeby istniał moment, którego nie można sfotografować. Nie tu leży problem. Dylemat pojawia się w momencie, kiedy zdjęcie udostępniam publicznie. To jest dla mnie zagadnienie natury etycznej, jeśli nie filozoficznej. Nie to czy ja powinienem to sfotografować, czy nie. Ja nie mam żadnych takich oporów. Jeśli ktoś o sobie myśli, że jest złodziejem, to nim jest. Jeśli ktoś czuje się źle, robiąc jakieś zdjęcie, to, moim zdaniem, nie powinien w ogóle robić tego zdjęcia. Jest coś niedobrego w tym, że on to zdjęcie robi. Ja nie mam takich problemów, ponieważ dobrze myślę o wykonywanej pracy. Traktuję siebie jak listonosza. Przenoszę od jednego do drugiego informacje. W tym upatruję tę misję, o której pani mówiła. Fascynuje mnie śmierć, więc fotografuję pogrzeby. Sfotografowałem ich kilkadziesiąt. I nie zdarzyło mi się nigdy, żeby mi ktoś powiedział: „Pan tutaj w butach wchodzi w jakąś prywatną tragedię”. Raczej zdarza mi się, że ludzie proszą mnie o zdjęcia, które robię. Ponieważ ja się z tymi ludźmi kontaktuję pozawerbalnie. Oni czują, że ja nie oszukuję, nie jestem wampirem, który przyszedł, żeby ich w jakikolwiek sposób wykorzystać, ośmieszyć, skompromitować, wykpić. Ja z reguły nie pytam o nic. Oni patrzą na mnie, na „język ciała” i wiedzą. I gdyby wyczuli jakiś fałsz, coś złego, co ja trzymam z tyłu głowy, to by mnie natychmiast pogonili.
No, ale kilkakrotnie Pana pogonili, prawda, w jakichś tam okolicznościach?
- Nie na pogrzebach. Pogoniło mnie jakiś dwóch pijanych górników, kiedy fotografowałem ich kolegę, który skoczył pijany do zimnej wody i tonął. Ale też ich potrafiłem zatrzymać uśmiechem, mimo że szli mnie zabić. Ktoś mi kiedyś przyłożył pistolet do głowy, ale to są sytuacje ekstremalne. I gdybym był lepiej wyedukowany i bardziej skupiony to myślę, że bym do tego nie dopuścił. Ale ja nie jestem omnibusem, popełniam błędy i nie znam wszystkich kultur, kodów, którymi ludzie się posługują, choć przygotowuję się do tych wyjazdów, żeby wiedzieć nie tylko, co będę robił, ale czego na pewno nie będę chciał robić. Wiem dużo na temat czegoś, czym się będę zajmował, zanim gdzieś pojadę.
Co Pana stymuluje w pracy? Czy ma w tym swoje miejsce nowoczesna technika fotografowania?
- Nie, żadna strona techniczna. Proszę mnie nie obrażać (śmiech)! To jest coś, czym w ogóle nie chcę się zajmować. Stymuluje mnie tajemnica, jaką jest życie. To jest coś tak fascynującego. My w tym uczestniczymy, w większości przypadków w ogóle sobie tego nie uświadamiając. O człowieku po prostu nic nie wiemy. Jeśli ktoś ośmiela się powiedzieć, że coś już wymyślił na nasz temat, to po prostu robi wielkie nadużycie.
Nawet o bliskim człowieku?
- No, myślę, że tak. My jesteśmy wielką tajemnicą, kompletnie nierozszyfrowaną. Nie bardzo rozumiem, dlaczego Stwórca wyposażył nas w instrument jak mózg, tak ogromnych rozmiarów i możliwości. To coś, co się w nas nie zmieniło od milionów lat. Zmieniło się bardzo dużo innych rzeczy, nasze ciało, ale nie mózg. My o mózgu w ogóle nic nie wiemy. Nic. Zresztą na żaden inny temat też dużo nie wiemy. (śmiech) Nam się tylko wydaje, że wiemy. Otóż wokół nas istnieje siła powszechna, której rezultat pani widzi teraz. To jest grawitacja. Wiemy, że to jest. Skąd to się bierze, jaki ma charakter? - nie mamy o tym pojęcia. To cóż my w ogóle możemy mówić o świecie? Jeśli nie potrafimy się uporać z czymś tak podstawowym i powszechnym, jak siła grawitacji?
Psychologia nie ma dla Pana żadnego sensu?
- Nie, przeciwnie, ma. Jestem zachwycony tymi, którzy się nią zajmują i oferują coś światu. Ale mam również świadomość, że nauka rozwija się w bardzo hermetycznym, określonym kierunku. Np. Kościół katolicki zdecydował, że pewne rzeczy są właściwe a pewne niewłaściwe, powołał inkwizytorów i zatłukł na śmierć kilka tysięcy wspaniałych osobowości. To tragiczne. Ale jeszcze gorsze jest to, że przy okazji zniszczono fenomenalne dokumenty, które ci ludzie stworzyli. Gdyby ktoś dziś postanowił, że zostanie naukowcem i poświęci się zagadnieniom takim, jak intuicja czy siła woli, to natychmiast przypną mu etykietę pseudonaukowca i nigdy już w życiu nie zdobędzie Nobla. Proszę pojechać do księgarni w campusie na Uniwersytecie Berkeley i zajrzeć na półkę z napisem „New Age”. Tam są książki wydawane w nakładzie 300, 500, 800 egzemplarzy. Zobaczy pani, że raz na jakiś czas, ktoś w kapturze, przykrywający twarz, pojawi się i zobaczy, jakie tytuły się pojawiły. Ci ludzie, profesorowie, którzy to czytają, boją się nawet pokazać twarz. Bo gdyby ich ktoś na tym przyłapał, to byliby skończeni. Już nie mówiąc o tym, że nazwiska tych autorów, które się tam publikuje zwykle nie są prawdziwymi nazwiskami. Oni wszyscy używają pseudonimów.
Czyli nauka zmierza w ślepy zaułek?
- Ja oczekuję, że ten strach zostanie przełamany i za chwilę przed nami otworzy się jakby nowy rozdział. Że przestaniemy się bać o czymś mówić, ponieważ nie wytworzono narzędzi, które by pozwoliły te rzeczy pomierzyć. A my, jak nie zmierzymy czegoś, to mówimy, że nie istnieje. Ta nauka pozwala nam wysłać grupę ludzi na Marsa, bo fizyka Newtona i Einsteina są wystarczająco dokładne, żeby to zadziałało na tamtą odległość. Ale już nie dalej, gdzie te zasady przestają obowiązywać. Sam czytam o teorii chaosu i próbuję coś z tego wykombinować dla siebie, choć nie jestem naukowcem tylko fotografem. Staram się użyć odrobiny tej wiedzy do tych problemów, które mam, kiedy jadę do PGR-u w Polsce, gdzie muszę przekonać kogoś, żeby pozwolił mi się do siebie zbliżyć. I używam tej wiedzy właśnie do takich rzeczy, ponieważ wiem, że z inwestycji w prawdziwą naukę w moim przypadku nic nie wyniknie. Mój mózg nie jest na tyle elastyczny i nie wychowano mnie wystarczająco abstrakcyjnie, żebym mógł sobie z tym poradzić. Ale świat jest bogaty w różne fenomenalne jednostki i czekam, aż ci najlepsi z nas zaoferują nam coś fantastycznego. To jest tuż przed nami, ponieważ my doszliśmy już do granic.
Koniec jakiejś epoki i czas na nowe, także w nauce?
- Muzyka, która dla mnie jest czystą matematyką przestaje istnieć. Po prostu wykorzystaliśmy większość kombinacji. Czy pani zna jakiś utwór, który został ostatnio skomponowany, który naprawdę jest czymś wspaniałym? Dlatego, że my się posuwamy ciągle według tych samych, utartych reguł. Ale w momencie, kiedy ktoś to przełamie i zdejmie odium czarnoksięstwa, myślę, że będzie fantastycznie. To nie nastąpi szybko, bo jeszcze przed nami etap, który zachwyci większość z tych prostych umysłów. Nanotechnologia. Będziemy się tym fascynowali pewnie przez najbliższe 10 lat i wtedy może się zacznie coś naprawdę niesamowitego.
Jaka dziedzina najlepiej dotyka prawdy o człowieku, skoro fotografia robi to w okrężny sposób?
- Myślę, że filozofia. Czytam teraz profesora Gadacza, który wydał pierwszy z 13. tomów historii filozofii XX wieku. Fenomenalna rzecz. Filozofowie, myślę, zaoferowali nam najwięcej i dzięki nim większość z nas jest tym, kim jest. W sposób całkowicie nieuświadomiony. Gdyby świat chciał się tym bardziej zająć, zamiast pokazywać w telewizji ten kompletny nonsens, z którego nic nie wynika, poza czynieniem zła... Gdyby telewizja powszechna chciała się zająć naszą edukacją, to byśmy byli znacznie dalej. Czy nie można rozmawiać o Heideggerze, który proponował, żeby meblować swoje życie poprzez wyrzucanie mebli, a nie gromadzenie ich i promować jego idee współcześnie, zamiast odbitego życia? Czy nie byłoby ciekawiej? Ale, jako gatunek, w ogóle się nie zmieniliśmy. Cywilizacja w niektórych miejscach, tak. I jak się podróżuje, to się szybko można przekonać, że ta cywilizacja, o której myślimy, że jest powszechna, to są tylko wysepki na oceanie kompletnej beznadziei. Większość świata jest raczej w kiepskiej kondycji. Chicago, Nowy Jork, Paryż. Świat nie wygląda tak, jak te wysepki. Ci najlepsi z nas zaoferowali pewne systemy i narzucili w tych systemach pewne normy i mechanizmy, które egzekwowały te porządki, te wartości. Takim mechanizmem był kościół, w który warto jest, chociażby z tego powodu, inwestować, jest demokracja. To są te systemy, które powodują, że jak zapala się czerwone światło, to pani nie przejedzie ludzi, którzy przechodzą przez jezdnię, tylko się zatrzyma. Jakby pani zanalizowała niedawną wojnę na Bałkanach, gdzie żyli ludzie, którzy na co dzień słuchali Mozarta, chodzili w garniturach od Armaniego, wieszali malarstwo, do którego dostosowywali kolor ścian, a potem szli i gwałcili dwunastoletnie dziewczynki, wydłubywali palcami gałki oczne i przynosili je w wiklinowych koszykach swoim dowódcom, żeby pokazać, jacy są patriotyczni. Ci sami faceci. To byli lekarze, prawnicy, inżynierowie. Czyli wyhamowaliśmy się z tych naszych pierwotnych popędów nie, dlatego że jesteśmy lepsi w tej chwili, tylko, dlatego że żyjemy w systemie, który w niektórych przypadkach jest bardziej wymagający. Wspieram te systemy, które oparte są na wartościach. Uważam bowiem, że na całkowitą, nieograniczoną wolność nasz gatunek nie jest jeszcze gotów, że wolność bez odpowiedzialności prowadzi do anarchii. Innymi słowy wolę cesarstwo od dyktatury proletariatu.
Czy fotograf przeżywa jakiś konflikt moralny, kiedy uczestniczy w tragicznych wydarzeniach, w które nie może ingerować? Czy efekt, który później z tego płynie jest tą rekompensatą?
- To jeden z wielu ciekawych aspektów fotografii. Z jednej strony wykonywanie zdjęć jest przecież formą odgradzania się od samego przeżycia, z drugiej zaś, szczególnie dla odbiorcy, jest jego zaświadczeniem. Dla fotografa zrobienie jakiegoś zdjęcia może w końcu być też rezygnacją z samego przeżycia. To wszystko jest bardzo trudne i wielowymiarowe. Na wszelki wypadek, staram się świadomie kontrolować rzeczy, którymi się zajmuję. Jak powiedziałem, dla mnie bardzo ważne jest to, na co się zgadzam. I na większość rzeczy się nie zgadzam. Nauczyłem się mówić „nie” w sposób, który nie wzbudza żadnych wątpliwości. I ludzie wiedzą, w tej chwili, że nie namówią mnie na różne rzeczy, bo ja im odmówię. Jedną z takich rzeczy jest fotografowanie wojny. Byłem tam, żeby się czegoś o sobie dowiedzieć i nie chcę tego powtarzać. Są inni, którzy to robią znacznie lepiej ode mnie. I upatrują w tym swoją misję. Takim człowiekiem jest Nachtway, najlepszy fotograf wojenny, który o wojnie powiedział wszystko. W sposób niezwykle głęboki, przekonywający, mądry, humanistyczny. To nie są zdjęcia, które są dokumentem. One poszły znacznie dalej. To jest rozmowa o kondycji człowieka.
O motywach?
- Ja tego nie zrobię lepiej od niego. Dlatego nie będę się tym zajmował. Motywacja większości z tych, którzy wojnę fotografują jest prosta. Wierzą, że to jest winda, która ich przeniesie szybko w karierze. Są tacy, którzy tego potrzebują. Chcą poklasku. Ale cieszę się, że są tacy, którzy to robią, ponieważ bez tych zdjęć politycy, którzy mogą robić haniebne rzeczy, robiliby je w nieskończoność. Ci koszmarni politycy w tej chwili nie boją się niczego, poza prasą, która została właściwie jedyną siłą, która ich hamuje. Jednej rzeczy oni autentycznie się boją: kompromitacji. Jak taki dokument powstaje, to z reguły hamuje kolejną, jakąś makabryczną rzecz. Gdyby Somalia nie była sfotografowana, to tam nie zginęłoby trzy, tylko trzydzieści milionów ludzi. Czy Rwanda... Po prostu wyrżnęliby się, gdyby nie było tych dokumentów. Zatem dobrze, że są tacy, którzy decydują się i będą to robili. I każdy z nich płaci swoją cenę. Może osiągają to, co chcieli osiągnąć. Ale jest też to, z czego musieli zrezygnować w pewnym momencie życia. Kiedy dojrzewają, robią się starsi obejrzenie się za siebie, bywa niekiedy traumatycznym doświadczeniem. Bo w wielu przypadkach okazuje się, że to, co osiągnęli ma się nijak do tego, co stracili, osiągając jakąś tam pozycję zawodową. Nie mają rodzin, nie mają dzieci, nie potrafią kochać. No, pustka kompletna. I co z tego, że masz za sobą kilkanaście wygranych konkursów, jeśli jesteś pękniętym w środku, głęboko nieszczęśliwym, zniszczonym moralnie człowiekiem.
Boże, cóż za depresyjny koniec tej naszej rozmowy. Aby być w zgodzie z samym sobą, muszę dodać coś, choć trochę optymistycznego. Taka myśl przychodzi mi do głowy, taka Kantowska reguła: Postępuj w życiu według zasady, którą chciałbyś uczynić normą powszechną. Teraz już czuję się znacznie lepiej.