Boso, ale w ostrogach – Teksas
Cokolwiek by nie mówić o tym, że mamy XXI wiek i że Teksas, będąc stanem USA, jest w tym wieku głęboko zakorzeniony – Polak pojedzie tam po to, by pooddychać specyficzną atmosferą, przywodzącą na myśl czasy dziewiętnastowiecznych westernów.
Bo Teksańczycy to przede wszystkim tradycja „pastusia” (od polskiego słowa pastuch). A amerykański kowboj natychmiast rozpala wyobraźnię obrazami prawdziwych mężczyzn w dżinsach, skórach i kapeluszach, z lassem i rewolwerem u boku, jeżdżących konno i doglądających całych stad rogatych zwierząt. I jeżeli warto przyjechać do Teksasu na chwilę, to po to by ubrać się, wyposażyć, zjeść i wypić jak kowboj. Na resztę szkoda czasu. Jeśli zaś przyjechać tu na stałe – to zostać pełną gębą kowbojem, w innym wypadku lepiej wybrać inne miejsce.
Zadarte nosy
- Już można? - nawet kelnerka zadziera nosa. Chociaż jest bardzo miła.
- Jasne. A co Teksańczycy zamawiają najczęściej?
- Hm... nie jesteście stąd, co? - złowieszczy szept nieco nas zmraża.
- Nie, z Polski. Ale przez dwa tygodnie... - zaczynam tłumaczyć niemrawo.
- Jooooohn! - drze się nasza rozmówczyni na całą restaurację. - One są z Pooolski! I chcą nas poznać
- Niech zjedzą - równie tubalnym głosem, wzruszając ramionami, odpowiada zza baru John. I już wszyscy na nas patrzą. Oczywiście.
Podstawę teksańskiego pożywienia stanowi: fasola, stek drobiowy i wołowy, ryba „catfish” z grilla, gulasz (Hopkins County Stew) i sos ostry jak samo piekło (Pace Picante Sauce). Najważniejsze jednak jest chili. Chili to potrawa, która w 1977 roku została oficjalnie uznana za Stanowe Danie Teksasu, powstaje na bazie fasoli, mięsa i jarzyn. „Kto był w Teksasie, a nie zna smaku chili – nie był w Teksasie”, mówią znawcy tematu.
No więc wcinamy to chili (jest super) pod obstrzałem obcych spojrzeń, które są mieszaniną ciekawości i nieufności. Wreszcie ktoś nie wytrzymuje i podchodzi. Potem następny... Po dwóch godzinach znamy wszystkich. Teksańczycy są świetni!
Skąd się wzięli?
Rodowity Teksańczyk to rezultat osadnictwa Meksykanów, Anglosasów i wielu innych, którzy na tym terenie rozpanoszyli się gdzieś na początku XIX wieku. Wprawdzie początkowo mieszkańców nie było wielu – w 1822 roku jedynie 150 osób – ale przetarli szlak innym i już dwadzieścia lat później liczba osadników wzrosła do 36. tysięcy. Konie i bydło sprowadzone jeszcze przez hiszpańskich odkrywców, rozmnożyły się tu pięknie i stanowiły prawdziwą gratkę dla każdego, kto tylko chciał sobie je złapać. Żyzna i rozległa ziemia też nęciła wielu. Burzliwe dzieje dzisiejszego Teksasu można by opisywać długo, gdyż mieszkańcy zajmując teren nadgraniczny, opanowany początkowo przez Hiszpanię, dzielili losy to zwierzchników, to sąsiadów. To walczyli o niepodległość, to starali się o opiekę silniejszego. Ponad to, teren ten stał się przysłowiowym tyglem, w którym mieszały się różne narodowości i kultury – co dodatkowo zagęszczało atmosferę. Proklamacja Teksasu jako stanu USA, w 1845 roku, nie tylko nie uspokoiła sytuacji, ale przeciwnie – doprowadziła do wojny meksykańsko-amerykańskiej. Jednakże od czasu zwycięstwa Amerykanów, Teksas miał już tylko jedno, najważniejsze zadanie – unifikację. Stopniowo zapuszczano tu już wspólne, solidne korzenie i zapominano o pochodzeniu. Wojna secesyjna dodatkowo zatarła różnice między osadnikami meksykańskimi, anglosaskimi i czarnoskórymi. Był to już po prostu Teksas, z rodowitymi mieszkańcami tych ziem – Teksańczykami; ta nazwa stała się wtedy synonimem kowboja.
Albert
Albert mnie wkurza. Nie dość, że wygląda w tym swoim kapeluszu i szpiczastych butach jakby się urwał z Dobrych, złych i brzydkich Sergio Leone z Eastwoodem w roli głównej, to zachowuje się jak jakaś cholerna gwiazda filmowa. Że niby my mamy go tak traktować. Pokazuje nam te swoje ziemie, świnie, owce i kury wielkopańskim gestem, jakby oprowadzał nas po pałacach. I wyraźnie nabija się z mojej naburmuszonej miny. Jakby sam miał lepszą.
- Mam dla was niespodziankę - oswaja nas Albert. - Prawdziwa gratka dla takich mieszczuchów jak wy.
No nie, chyba mu jednak przywalę w dziób.
- A co to takiego? - pyta słodko Gośka, kopiąc mnie boleśnie w kostkę.
- Pojedziemy na zakupy, muszę dokupić kilka owiec i dwa konie. Zabiorę was ze sobą. - dodaje Albert łaskawie, czekając na oklaski.
Targ
Targ żywcem w Teksasie nie przypomina w niczym targów polskich. Szesnastodniowa impreza połączona z wieloma atrakcjami typu wesołe miasteczko, parady, występy, zawody itd. jest raczej podobna do znanej mi z mojego kraju wystawy psów. Tyle, że rozmach większy, a zamiast szczeniąt występują wypucowane i wypielęgnowane prosiaki, krowy, byki, konie, barany i licho wie, co jeszcze. Ogromne, kryte pomieszczenie zwane potocznie Żywym sklepem wygląda imponująco. Pod dachem szereg czyściutkich, nowiusieńkich boksów, wysypanych to piachem, to trocinami, to sianem, a w nich, jak się wydaje, szeroko uśmiechnięty żywiec. Świniaki zwykle śpią zakopane ryjkami w trocinach, natomiast bydło leży i żuje. Owce są najbardziej niespokojne – nie wiem dlaczego. O oznaczonych godzinach, na środkowej arenie odbywają się pokazy i turniej piękności. Trzeba zobaczyć ten stoicki spokój zwierząt i nerwy właścicieli. Gra toczy się o wysoką stawkę, bo o kilka, kilkanaście tysięcy dolarów nagrody głównej. Najbardziej wzruszające są wystawiające swoich ulubieńców dzieci. Mali kowboje, którzy często śpią ze swoimi pupilami w zagrodach, by określonego dnia odpowiednio je zaprezentować...
Patrzę z podziwem na ten „targ” i z zazdrością na Alberta. Albert chyba spodziewał się takiej reakcji, bo wcale nie jest zdumiony.
Dziś
Dziś Teksańczycy z politowaniem patrzą na mieszkańców innych stanów. Są nie tylko dumni ze swojego miejsca zamieszkania, ale wręcz współczują tym, którzy zmuszeni są mieszkać gdzie indziej. Teksas jest ogromny – dopóki Alaska nie stała się częścią USA, był największym stanem. Zdecydowanie. Ma powierzchnię równą dwóm Polskom, a ludności dwa razy mniej. Ze stolicą w Austin, znaczącymi miastami Houston, Dallas i San Antonio, najwyższym szczytem – Guadalupe (2667 m n.p.m.), główną rzeką Rio Grande, obfitymi pastwiskami i dużą ilością szybów naftowych, Teksas ma się czym pochwalić. Jest tu więcej farm i ziemi uprawnej, niż w jakimkolwiek innym stanie. Tu hoduje się najwięcej bydła i owiec, produkuje najwięcej wełny i ropy naftowej. Na wybrzeżu są wspaniałe piaszczyste plaże. W Zatoce Meksykańskiej można wyruszyć na łowy marlinów i tarponów. Środkowy i zachodni Teksas oferuje doskonałe tereny do polowań, a miejscem największych targów stanowych w całych USA jest Dallas.
Polacy w Teksasie
Pierwszymi mieszkańcami Teksasu, przybyłymi z ziemi Lachów, byli Ślązacy. Zwabieni wizjami dobrobytu roztaczanymi przez młodego, bo zaledwie 28-letniego zapaleńca, księdza Leopolda Moczygemby – postanowili pójść w jego ślady. Moczygemba, pochodzący z opolskiej wsi Płużnica Wielka, zakochał się w tych ziemiach od pierwszego wejrzenia. Zaślepiony tą miłością, przekonywał krajan listownie o wspaniałym losie, jaki czeka ich właśnie tutaj. Jego czterej bracia z przyjaciółmi bez trudu uwierzyli w obietnicę fantastycznej przyszłości – Teksas był w przededniu przyłączenia do USA. Moczygemba wykupił tu dla nich 300. akrową działkę, a że Ślązakom ostatnio źle się działo na polskiej ziemi, doświadczającej ich suszami, a co za tym idzie srogim głodem. Siłę przekonywania Moczygemba musiał mieć niezłą, skoro przybyła tu najpierw grupa optymistów w liczbie... 900. osób. Potem przyjechało 700. kolejnych. I na koniec – 500 osób. Liczba Polaków, którzy przenieśli się tu z całym dobytkiem, osiedlili w miejscu nazwanym przez siebie Panną Marią i zaczęli rozglądać się ufnie wokoło była imponująca. Osada szumnie opisywana przez Moczygębę była kawałkiem pustej ziemi, na której wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Ani gdzie spać, ani co jeść... Może mieszkańcy jakoś by to przeżyli, gdyby nie wyjątkowo niesprzyjające warunki. Plagi owadów i jadowitych węży, choroby zakaźne dziesiątkujące przybyłych, upały i susza, brak budulca innego niż glina i konieczność mieszkania przez lata w ziemistych lepiankach – wszystko to sfrustrowało osadników do tego stopnia, że w przypływie wściekłości chcieli księdza - dobroczyńcę powiesić. Ale że o drzewo było tu trudniej niż na pustyni, więc tylko go przeklęli. Kilkakrotnie. Większość z nich ruszyła dalej. Ci, którzy zostali, zagospodarowali Pannę Marię – miejscowość istniejącą do dziś. Dzisiaj już bardziej historyczną, niż realną…
Ze wspomnień internautki: "Od ponad miesiąca bawimy się w Teksańczyków. Austin to niewielkie, bo liczące około 500 tysięcy mieszkańców miasto, położone nad rzeką Kolorado. W sercu miasta rzeka jest tak szeroka, że nazywają ją Town Lake, a powód tego jest prosty – na rzece jest szereg zapór, regulujących szybkość przepływu i poziom wody. Całe Austin tonie w zieleni. Miasto otaczają jeziora i lasy. Nam przyszło mieszkać na skraju Barton Greenbelt, czyli ochronnego pasa zieleni, który ciągnie się na przestrzeni kilku kilometrów. Wychodząc z domu natychmiast możemy się zagłębić w zielone chaszcze i spacerować po zalesionych wzgórzach. Są one porośnięte tujowatymi drzewo-krzakami i drobnolistnym, kolczastym dębem (myliłby się ktoś, kto chciałby tutejsze dęby przyrównać do polskich „Bartkowych”, rozrośniętych mocarzy). Tylko z rzadka trafiają się inne drzewa. Chodząc po takim „lesie” trzeba się trzymać wytyczonych szlaków, lepiej nie ryzykować przedzierania się przez te krzaczki. Raz próbowaliśmy i skończyło się tym, że dotarliśmy do domu w zupełnych ciemnościach. Najgorszy był ostatni odcinek drogi prowadzący przez wyschnięte, kamieniste koryto rzeki. Aż trudno uwierzyć, że takie dzikie miejsca znajdują się w środku miasta.
W Austin pogoda jest „nieprzewidywalna”, tzn., trudno zaplanować coś na przyszłość, bo nigdy nie wiadomo jak będzie. Teraz panuje za oknami jesień i czuć typowy o tej porze roku zapach. Liściaste drzewa przystroiły się w kolory. Ranki i wieczory są chłodne (około 10 stopni), ale w ciągu dnia słoneczko grzeje porządnie (temperatura dochodzi do 20-25 stopni). Czasami popada deszcz, zawieje wiatr - ot, zupełnie tak, jak w Polsce, tylko w tutejszych lasach nie ma grzybów."
Carramba
Takiego zgiełku, zamieszania, krzyków, tańców i alkoholowej rozpusty – dawno już nie widziałam. Niby wiem, że dla Teksańczyka rodeo, to jak corrida dla Hiszpana. Niby jestem przygotowana na święto… ale żeby aż tak? Tu jest wszystko: śpiewanie hymnu na baczność, z ręką na sercu, uroczyste obwożenie flag, i państwowej, i stanowej oraz tutejsze sprośne piosenki i mało godne zachowania,anowej oraz sprośne piosenki tu zataczających się uczestników zabawy. Fantastyczne, kolorowe stroje jeźdźców i koni oraz tarzanie się w piachu i morusanie własną krwią. Fantastyczni, dumni i szlachetni zawodnicy z tłumem szalejących fanek i błaznowaci, dobrzy w swym fachu clowni. Koncerty, potańcówki, wyścigi, parady – coś dla dorosłych, coś dla dzieci, dla kobiet i dla mężczyzn. Walka o miano najwspanialszego indyka, w której biorą udział prawdziwe ptasie piękności, prawie pozbawia mnie głosu – tak się drę. Zawody w jeździe pomiędzy beczkami, przyprawiają mnie niemal o zawał serca, gdy jeden z moich ulubionych wierzchowców trze brzuchem o piach, ale nie... nie upada, tylko pędzi dalej. A facet na nim siedzi, jakby się tam urodził. Byk pociągnąwszy ujeżdżającego go kowboja, jednym ze swych przytępionych rogów sprawia, że Gośce robi się niedobrze i musi wyjść na świeże powietrze. Dobrze się składa, bo na zewnątrz odbywają się właśnie zawody w tańcu, a tuż obok zawody w grillowaniu. Normalnie już sama nie wiem, kiedy będę spać. A przed nami kilkanaście dni tego szaleństwa. To się nazywa karnawał! To się nazywa fiesta! Carramba!!!
Teksański strój
Kapelusz teksańskiego pastucha to starannie wykonana rzecz, która chroni przed zimnem (kapelusze filcowe) lub słońcem (kapelusze słomkowe – tak, tak słomkowe). Filc to spilśniona, czyli w przemyślnej kombinacji „spleciona” zwierzęca sierść – dzięki niej całość jest lekka, wytrzymała, odporna na wodę i odkształcenia. Dobrze zrobiony teksański kapelusz z filcu to prawdziwe cacko, które wystarcza na całe życie. Najmniej wartościowy i najpopularniejszy jest królik, najlepsze są filcowe kapelusze kowbojskie z bobra.
Dżinsy wymyślił wprawdzie Levi Strauss, ale Teksańczycy natychmiast je zaadoptowali. Jednakże po pewnych przeróbkach, umożliwiających wygodną jazdę konną. Kowboje zrezygnowali przede wszystkim z nitów w tylnych kieszeniach i w kroku. Pierwsze przeszkadzały w jeździe konnej, drugie w kucaniu przy wieczornym ognisku. Najbardziej popularną i lubianą, choć nie tutaj stworzoną marką, są miękkie i dobrze układające się wranglery. Tutaj można kupić te projektowane specjalnie dla kobiet. Do tego koniecznie skórzane, długie ochraniacze na nogawki, niegdyś służące do ochrony przed deszczem, zimnem i chaszczami. Prawdziwie kowbojskie buty, kupi tylko ich miłośnik. Są to buty specjalnego przeznaczenia – inne do chodzenia, inne na rodeo, a jeszcze inne do jazdy konnej. Robione na miarę – sześć tygodni oczekiwania! Mają swoje cechy charakterystyczne: obcas, ostrogi, specjalnie wyprofilowaną cholewę, metalowe wzmocnienie pięty, wąskie nosy – wszystko w zależności od przeznaczenia. Znawcy zwracają uwagę na kształt, na to jak się w nich chodzi oraz na miękkość i rodzaj skóry (podobno najlepsza jest skóra rekina).
Na koniec
- To, co widzimy się w przyszłym roku? - pyta Albert stukając się z nami kielonkiem, jakżeby inaczej, tequili.
- A to one nie są stąd ? - pyta podsłuchujący barman i obrzuca nas zdziwionym spojrzeniem. No jasne, w tych ich buciorach i kapeluszach, w dżinsach i kamizelkach z frędzlami, wyglądamy jak prawdziwe cowgirls.
Z dumą patrzę na Alberta. A co? Udało się nam, ha!
- Nie są stąd - odpowiada Albert zaciągając po teksańsku. - Ale chciałyby, jak każdy.
No chyba jednak go strzelę.