Podróż Lufthansą
15 sierpnia 1988 roku. Siedzę w samolocie Iljuszyn 62M i próbuję czytać gazetę, udając opanowanie i spokój. W środku mam ognistą kulę nerwów, a w głowie wizje katastrof, które przydarzyły się niedawno samolotom tego typu. Mam 27 lat, w kieszeni 200 dolarów i wylatuję z kraju niemal doszczętnie zniszczonego przez socjalizm.
25 sierpnia 2009 roku. Leżę w klasie biznes, oglądając najnowszą ekranizację powieści Dana Browna na monitorze umieszczonym w fotelu przede mną. Za mną „oczko” lat spędzonych w Chicago, a w kieszeni zamiast pieniędzy karty kredytowe. Pierwszy raz w życiu będąc w podniebnych przestworzach, zasypiam. Mam „na koncie” już kilkadziesiąt lotniczych podróży, ale bodaj po raz pierwszy nie mam spoconych rąk i przewijającego się przed oczami filmu z oglądanych gdzieś w kinie czy TV wypadków lotniczych.
15 sierpnia 1988 roku. Zapalam carmena i wypijam drinka podanego przez śliczną stewardessę LOT-u. Pokład Iła podzielony jest na dwie części, ja siedząc po prawej stronie, palę legalnie. Sąsiad po lewej robi to niby bezprawnie, ale jaka to różnica, gdy dym przesłania całe wnętrze samolotu. Za mną grupa górali rozpija kolejną flaszkę wyborowej. Słyszę jak jeden z nich chwali się, że w Pewexie za 10 dolarów kupił skrzynkę wódki i jeszcze mu zostało na kilka paczek marlboro. Oczami wyobraźni widzę siebie za kilka lat, wchodzącego do takiego sklepu ...
25 sierpnia 2009 roku. Delikatnie budzi mnie flight attendent Lufthansy z zapytaniem o mój wybór menu. Pora na śniadanie. Szef kuchni przygotował wędzonego łososia, można spróbować też szynki westfalskiej. Wielki jumbo jet za godzinę wyląduje we Frankfurcie. Nad Menem oczywiście, wszak ten nad Odrą to dziś już tylko powiatowe miasteczko. Przypomina mi się chwila, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Berlin Zachodni i wielki napis nad sklepem: Jesteśmy czynni zawsze. Dobry Boże, myślę, co się z tym światem porobiło. Dziś supermarkety czynne są prawie przez 365 dni w roku w Polsce, a w Niemczech niedziele bez handlu! W samolocie oczywiście nikt nie pomyśli nawet o zapaleniu papierosa, ale, o dziwo, wszędzie pomontowane popielniczki!
15 sierpnia 1988 roku. Próbuję przeżuć kurczaka podanego na papierowej tacce. Jest, podobnie jak reszta posiłku, jadalny, ale jakoś niespecjalnie. Apetytu zresztą nie mam, wciąż drżą mi ręce na wspomnienie Anny Jantar Kopernika i Kościuszki. Sąsiedzi za mną śpią snem sprawiedliwego i nic dziwnego, nawet paniom w uniformach zabrakło już soku pomarańczowego i coca-coli, o lodzie już nie wspominając. Zastanawiam się na jak długo wystarczy tych moich 200 dolarów, ale uspokajam się natychmiast – przecież za kilka dni startuję do roboty na budowie!
25 sierpnia 2009. Samolotowy „dobry duch” podaje gorący ręczniczek do obmycia twarzy i rąk. Patrzę na swoje wydelikatnione ręce redaktora, nieskalane od 14 lat pracą fizyczną. Gdzie się podziały odciski i szramy obecne po 7. latach pracy w chicagowskiej stalowni? Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem kamerę w rękach, dziś nawet noszenie aparatu fotograficznego powoduje zmęczenie! Ze specjalnego neseserka przynależnego do pasażera wyjąłem przybory do odświeżenia się: pasta do zębów, szczoteczka, kremy, itd. Śnieżnobiała serweta znów ląduje na wymyślnie wysuwanym stoliku. Kawa, herbata, woda mineralna, soda? Poproszę wszystko. Proszę bardzo. Gorące bułeczki? Poproszę kilka. Który zestaw? A mogę oba? Jestem głodny – próbuję się usprawiedliwiać. Ach, nie ma najmniejszego problemu. Ludzie!!! Chyba zacznę lubić to latanie! Jednocześnie, kiedy tak patrzę na pokładowe „anioły” Lufthansy, przypominają mi się ich odpowiedniki u naszego narodowego przewoźnika z ostatniego lotu sprzed 6 lat. Przykro mi się zrobiło, a przecież mamy ponoć w Polsce najpiękniejsze kobiety na świecie!
15 sierpnia 1988 roku. Umordowani i brudni, bo zabrakło w toalecie i mydła i wody i papieru, wychodzimy po trapie na płytę lotniska O`Hare w Chicago. Och, ty moja wymarzona Ameryko! Będę cię zdobywał i ciężko dla ciebie pracował, a ty dasz mi bilety swojego banku, które ja, gdy wrócę, zamienię na dom, samochód ... Marzenia przerywa uderzenie tropikalnego powietrza. Choć już zmierzcha, wita nas straszliwy upał. Jadąc autobusem do budynku portu, mijamy dwa wielkie samoloty Lufthansy. Ten moment zapamiętałem do dziś. Zamknąłem wówczas oczy i obiecałem sobie, że kiedyś, gdy będę już bogaty (co nigdy, niestety, nie nastąpiło), będę latał takimi wielkimi samolotami i to takiej wielkiej linii, jak Lufthansa (co na szczęście od lat jest już tradycją i regułą).
25 sierpnia 2009 roku. Wylądowaliśmy we Frankfurcie na jednym z największych lotnisk świata. Jestem wypoczęty, nakarmiony i na dobrą sprawę mogę natychmiast przystąpić do pracy. Już rozumiem, dlaczego korporacje i co bogatsi ludzie fundują sobie biznes class, choć oglądając pasażerów klasy ekonomicznej w kolejce po bagaże, wcale nie widzę umordowanych podróżą twarzy. Ot, jumbo jet – to jest to! Czeka mnie teraz, wędrującego razem z grupą dziennikarzy po Niemczech i Polsce, zwiedzanie Frankfurtu, wizyta w centrum szkolenia Lufthansy, odwiedzanie ich hangarów, a w Krakowie, spotkanie z polskim szefostwem koncernu. O tych, jak się okazało, niesamowitych i pięknych chwilach opowiem Państwu numerze.