Bezbarwna kampania
Niskie oceny zbiera w Polsce kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego. Brakuje rozmowy na argumenty, mamy za to pyskówki, wzajemne obrażanie, wywlekanie brudów i polityczne happeningi co bardziej aktywnych parlamentarzystów. Co jednak nasi kandydaci zamierzają zrobić w Brukseli? O konkretny i racjonalny program naprawdę ciężko.
Kim są kandydaci?
By móc się wypowiedzieć na ten temat, trzeba na początku wyjaśnić, jak w Polsce traktuje się kandydowanie i kandydatów do Parlamentu Europejskiego. W tym roku wybory te mają podwójne znaczenie. Otóż pamiętajmy, że w przyszłym roku odbędą się w Polsce wybory samorządowe. Przyjdzie czas na zmianę prezydentów, burmistrzów i wójtów. Partie już zabiegają o promowanie swoich liderów i potencjalnych kandydatów na najwyższe stanowiska w lokalnych społecznościach. Poza tym, takie wybory do parlamentu, to również doskonały plebiscyt popularności poszczególnych ugrupowań. Dlatego też dzisiaj, na wielu listach z kandydatami zobaczyć można, kompletnie nieznane szerszemu gronu nazwiska, ale po głębszej analizie, zobaczymy, jak ważne role osoby te pełnią w samorządach. Europejska kampania wyborcza, to również sprawdzian popularności przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi(!). Od dawna wiadomo, że polityczna, partyjna otoczka wokół konkretnego kandydata gwarantuje mu zwycięstwo. Bez zaplecza, bez sukcesów macierzystej partii, o wygranej nie ma co marzyć. Zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego pokażą partiom, ile jeszcze mają do zrobienia w kierunku poprawy swoich notowań. Teraz o kandydatach.
W Polsce obecność w Parlamencie Europejskim nie wszystkim przypada do gustu. Brzmi dziwnie? A jednak. Kiedyś w wielkich zakładach państwowych, gdy określony dyrektor działu (ale zarazem członek partii) nie sprawdzał się na danym stanowisku, mało tego, powodował szkody, był przesuwany na stanowisko równorzędne w innym przedsiębiorstwie. Gdy i tam się nie sprawdzał, kierowano go gdzie indziej. A teraz mamy taką sytuację. W łonie partii dochodzi do wewnętrznych sporów i ostrej wymiany zdań. Jeden lider nie znosi drugiego i z taką sytuacją coś trzeba zrobić. Większość decyduje więc, że drugi lider zostanie „nagrodzony” nominacją do europarlamentu. Ów kandydat miota się, nie chce zostawiać kraju, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że straci wpływ na bieżącą sytuację w partii. Po powrocie nie będzie miał siły przebicia, będzie de facto nikim. Taką sytuację przećwiczyliśmy na przykładzie Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Po „obaleniu” Wojciecha Olejniczaka, gdy szefem Sojuszu został Grzegorz Napieralski, bardzo głośno mówiło się o wystawieniu Olejniczaka, jako wiarygodnego i kompetentnego kandydata na europosła. Olejniczak zapierał się, mówił, że do Brukseli go nie ciągnie. W podobnej sytuacji znalazł się też marszałek-senior polskiego Sejmu, Józef Zych. Poseł wszystkich kadencji otrzymał propozycję startu w wyborach. Ale szybciutko odmówił. – Mam zbyt wiele pracy w kraju, żeby teraz wyjeżdżać do Brukseli. Te rzekomo wielkie pieniądze nie przekonują mnie – mówił Zych w jednym z wywiadów radiowych. Nie zawsze więc, jak widać, kandydowanie do Parlamentu Europejskiego stanowi w Polsce nobilitację. Wielu potencjalnym kandydatom już na wstępie kampanii zaczyna brakować rozgłosu i poklasku. Są bowiem i tacy, którzy bez fleszy i mediów żyć nie potrafią. – Tam, w parlamencie wszyscy są równi, nie ma lepszych i gorszych. Poza tym, trzeba ostro pracować. Tam nie ma czasu na politykę. Trzeba pracować – opowiada europoseł lewicy, Bogusław Liberadzki. Daje tym samym do zrozumienia, że w Brukseli część polskich polityków nie poradziłaby sobie bez politycznych występów i bez sznurka dziennikarzy za sobą. Dziwne, ale polskie. Kolejna grupa kandydatów, to „wypełniacze” list. Takie sformułowanie nie krąży w żadnym obiegu, ale na potrzeby tego artykułu warto z niego skorzystać. „Wypełniacze” to kandydaci, którzy nie mają żadnych szans na dostanie się do parlamentu, ale startują, bo partie w regionach nie mają kogo wystawiać. Kandydaci owi sami przyznają w kuluarowych rozmowach, że nawet nie znają liderów swoich list, doskonale wiedzą, że nigdzie się nie dostaną, ale kogoś na listę należało wstawić. I w ten sposób na listach znajdują się gminni i miejscy radni, dyrektorzy szkół publicznych i niepublicznych, przedstawiciele różnych innych instytucji, którzy są znani w światku lokalnym, ale już np. na szczeblu wojewódzkim są osobami nieznanymi społeczeństwu. Tymczasem okręgi wyborcze w Polsce są spore, składają się czasem z kilku regionów i nie ma żadnych realnych szans na to, by mieszkaniec np. Szczecina znał doskonale kandydata z Gorzowa Wielkopolskiego. „Wypełniacze” zaszczycają więc swoim nazwiskiem listy tylko po to, by je wypełnić i wzmocnić. Na listach pojawiają się także potencjalni kandydaci na prezydentów, burmistrzów i wójtów. Partie chcą sprawdzić, na ile rozpoznawalni są ich ludzie, jak wielkie szanse mają na zwycięstwo, czy warto na nich stawiać. Tu jednak zdania specjalistów są podzielone. Z jednej bowiem strony klęska w eurowyborach może stanowić dla takiego kandydata marny argument wyborczy, z drugiej jednak strony liczba kilku czy kilkunastu tysięcy głosów już pokazuje, że partia ma faworyta, z którym należy się liczyć. Taki kandydat również doskonale zdaje sobie sprawę, że na otrzymanie mandatu nie ma szans. Żeby było ciekawiej, gros osób znajdujących się na listach do europarlamentu nie posiada praktycznie żadnych predyspozycji do sprawowania tego mandatu. Wielu nie zna nawet jednego języka obcego, co brutalnie obnażają dziennikarze. Politycy zdają się jednak nie przejmować takimi zarzutami.
Kampania przytyków
Tak szczerze mówiąc, to gdyby nie akcje wyborcze Prawa i Sprawiedliwości (billboardy, spoty telewizyjne, wycieczki liderów po kraju, itd.) nie wiedzielibyśmy, że w Polsce mamy do czynienia z kampanią wyborczą. Podjazdowe akcje PiS-u wymuszają na innych ugrupowaniach reakcje w postaci komentarzy, ustosunkowania się do określonych wypowiedzi czy też w postaci pozwów sądowych. Jeden mamy już za sobą. I nie przyniósł korzystnego dla PiS-u rozwiązania. Partia Jarosława Kaczyńskiego rozpoczęła kampanię agresywną. Nie prowadzi dyskusji, nie jest opanowana, stara się unaocznić Polakom, że tylko PiS jest najlepsze, a cała reszta świata to zło wcielone. W dodatku, zło nieudaczników. Dlatego mamy spoty w rodzaju – a oni są źli i żerują na biedzie, my załatwiamy pieniądze. Problem w tym, że w spotach partia nieco rozmija się z rzeczywistością, albo coś sugeruje nie przedstawiając jednak istoty sprawy. Polacy mają bowiem zapamiętać, że PO to partia złodziei i ludzi działających na szkodę Polski. Podobna kampania miała miejsce dwa lata temu i nie przyniosła Kaczyńskiemu zwycięstwa w wyborach. Ciekawe jak będzie tym razem. Ale kampania ma swój bieg także w mediach, w Sejmie, w Senacie. Partie korzystają na razie z darmowych występów w serwisach informacyjnych, w debatach publicznych, na konferencjach prasowych czy też podczas inauguracji swoich kampanii w poszczególnych regionach Polski. Co jednak zastanawiające, to fakt, że liderzy, podobnie jak w wyborach parlamentarnych, używają tych samych ogólnikowych argumentów, że w Polsce zrobi się lepiej, że polscy parlamentarzyści w Brukseli będą lepiej dbać o interesy polskie. Co niestety jest obłudą, bo nawet kilku polskich europosłów nie wywalczy np. nakazu znacjonalizowania polskich stoczni, nie uda się również próba wymuszenia na nowym właścicielu zobowiązania do wypłacania określonych wynagrodzeń. Grupa Polaków tego gremium parlamentarzystów z innych krajów członkowskich nie podbije, a z pewnością nie ujmie. W kampanii nie brakuje również „wyskokowych” akcentów i tu prym wiedzie Janusz Palikot, poseł PO. Były już tzw. małpki, czyli alkohole za 3 tys. złotych zamawiane przez kancelarię prezydenta, a podczas majówki było głośne czytanie pracy doktorskiej Lecha Kaczyńskiego, w której odnosił się do Marksa i Engelsa. W sumie sytuacja jest taka, że PiS na potęgę atakuje PO, PO stara się bronić, od czasu do czasu do akcji włączy się SLD, a z boku tych wszystkich przedstawień swój elektorat pozyskują odradzająca się Samoobrona, radykalna Unia Polityki Realnej pod wodzą Janusza Korwina-Mikke czy też osławiony ostatnio Libertas, który skupia wokół siebie środowisko Radia Maryja i znanych wcześniej ze skrajności poglądów polskich polityków. A co z programem poszczególnych partii? Dobre pytanie, prawda? Polacy tymczasem eurowyborami interesują się mniej więcej tak samo, jak trudną sytuacją gospodarczą w Mozambiku. Średnio, tylko co dziesiąty z nich deklaruje udział w czerwcowych wyborach.