Życie staruszka
Pan Mieczysław Ogiela urodził się 29 listopada 1904 roku w Uhnowie. Położony niedaleko Lwowa Uhnów to w owych odległych czasach niewielkie zabytkowe miasteczko, nękane na przestrzeni dziejów najazdami tatarskimi i kozackimi, pożarami i morowym powietrzem.
Jednak na początku wieku, za panowania miłościwego cesarza Franciszka Józefa, życie płynęło spokojnie w tej na poły uśpionej mieścinie, więc dzieciństwo małego Miecia było sielskie i anielskie. Dorastał pod okiem troskliwej matki i, jak sam mówi, nie należał do szkolnych prymusów, bo mama karmiła go obficie, a z pełnym brzuchem nauka zbyt dobrze nie idzie. Na szczęście dla edukacji pana Mieczysława, czasy, w których brzuch Miecia i jego rówieśników miał szansę być pełny, skończyły się wraz z nadejściem pierwszej wojny światowej. Stan ten trwał przez następne dziesięciolecia.
Pan Ogiela opowiada, że w ciężkich czasach, na Podkarpaciu, gdzie pracował w latach międzywojennych jako wiejski nauczyciel, zdarzyło mu się w czasie wielkiej powodzi, która podówczas nawiedziła tamte regiony, odżywiać się złapanymi podczas ucieczki przed żywiołem wężami. Czasy o tyle się zmieniły, że chociaż powodzie nadal regularnie nawiedzają Podkarpacie, to jednak tamtejsi mieszkańcy są zaopatrywani w żywność przez organizacje charytatywne i służby publiczne. Na szczęście nie ma więc już potrzeby, aby resztki fauny, pozostałej w tym przepięknym, niegdyś dzikim regionie Polski, były przez powodzian konsumowane.
Dawny świat jawi się w opowieściach pana Mieczysława jako pełen dziwów i tajemnic. W czasie, gdy pan Ogiela pracował jako nauczyciel na Podkarpaciu, spotkała go niesamowita przygoda. Pewnej zimowej, mroźnej nocy, gdy wracał od kolegi, zauważył, że w pewnej odległości idzie za nim samotny wilk. Młody nauczyciel miał niedaleko do domu, więc szczęśliwie dotarł do swojej kwatery. Rano dowiedział się od jednego z chłopów, ze wilk spał u niego pod progiem. Był to stary basior, odsunięty od stada przez młodszego i silniejszego konkurenta. Srogą zimą, pozbawiony wsparcia watahy, schorowane i zmęczone zwierzę szukało ciepła ludzkich siedzib. Pan Ogiela zaczął dzielić się z wilkiem tą niewielką ilością jadła, którą miał. Wiosną stary wilk zniknął i nie pojawił się nigdy więcej.
Rozmowa z panem Mieczysławem jest jak nizanie kolorowych koralików na sznureczek wspomnień, oglądanie obrazków w kalejdoskopie. Siedzi przy stole siwiuteńki jak gołąbek i jak gołąbek dziobie widelczykiem urodzinowy tort orzechowy, który według starej rodzinnej recepty upiekła dla niego córka Krystyna.
W 1989 roku córka zabrała go do siebie do Berlina z Jarosławia, gdzie dotychczas mieszkał. Miał wówczas, bagatela, 85 lat. Któż by wówczas przypuszczał, że spędzi ponad 20 lat na emigracji?Że będzie otrzymywał listy od prezydenta Niemiec, a tortem urodzinowym będzie częstował berlińskich notabli? Że najwyżsi dostojnicy będą słuchali w skupieniu jego snutych piękną, czystą niemczyzną opowieści? Że po prostu zwyczajnie polubią tego niebywałego Polaka, który, choć w ciągu swego arcydługiego życia przeszedł i widział tyle straszliwych rzeczy, pozostał prawym człowiekiem o czystym, pozbawionym goryczy i nienawiści sercu.
Pan Mieczysław przeżył bowiem niemało. Nie sposób tego życia, które starczyłoby za wiele żyć, opisać w jednym artykule. Zdaję sobie również sprawę z tego, że zdołałam poznać zaledwie kilka odprysków jego przeżyć. Nawet w zarysie nie udało mi się zgłębić jego życiorysu, jednak to, co usłyszałam, jest tak fascynujące, że stanowić może materiał nie tylko na artykuł, ale i na awanturniczą powieść.
Wspomniałam już o perfekcyjnej znajomości języka niemieckiego, jaką posiada starszy pan. Nie jest to dziwne, zważywszy, że urodził się w austriackim zaborze i kończył niemieckojęzyczną szkołę. Musiała to być dobra szkoła, bo pan Mieczysław do dziś ze swadą wtrąca do rozmowy to łacińską, to grecką sentencję. Nie poprzestał on na językach starożytnych – zna też współczesne, jak angielski, francuski, hiszpański i włoski. Jakby tego było mało, przez wiele lat był aktywnym członkiem klubu esperantystów w Jarosławiu. W tamtych smutnych, zdominowanych przez komunę czasach, był to sposób, by uchylić żelazną kurtynę i zerknąć na kolorowy świat Zachodu. Esperanto jest językiem, który został wymyślony w XIX wieku przez polsko-żydowskiego lekarza, Ludwika Zamenhofa. W dalszym ciągu ma zwolenników na całym świecie. Nawet komunistycznym władzom nie wypadało ograniczać zbytnio gorliwości esperantystów w pielęgnowaniu międzynarodowych kontaktów, co było przecież przewodnią ideą dla tworzącego ten język filologa i okulisty.
Pan Mieczysław czerpał zatem z owej cząstkowej wolności pełnymi garściami. Na jarosławski adres przychodziły z całego świata dziesiątki listów. Jak twierdzi sędziwy Jubilat, przeważnie od pań. Wcale mnie to nie dziwi, bo starszy pan do dziś pozostał prawdziwym charmeur, wrażliwym na wdzięki kobiece.
Stusześciolatek był w ciągu swojego długiego życia świadkiem wielu epokowych wydarzeń. O tych traumatycznych nie chce wspominać. Być może odrzucił je daleko w otchłań niepamięci, aby nie zaśmiecały mu serca i duszy u kresu życiowej drogi. Mówi za to chętnie o pozytywnych stronach życia i ludzkiej działalności. Z łezką w oku opowiada na przykład o swoim pobycie w wojsku, w marynarce wojennej dopiero co odrodzonej Rzeczypospolitej, w nowo narodzonym porcie Gdynia. Szczególnie wspomina swój szaleńczy wyczyn wspięcia się na wysoki maszt podczas ogromnego wichru, oraz pewną śliczną Szwedkę zatrudnioną w słynnej podówczas gdyńskiej tawernie Pod Dębem.
Pan Mieczysław był nie tylko nauczycielem i marynarzem, ale i budowlańcem, co prawdopodobnie uratowało mu życie. Podczas II wojny światowej jako fachowiec nadzorował budowę odcinka torów kolejowych na Podkarpaciu. Pewnego dnia napadli go Ukraińcy, wówczas zaprzyjaźnieni z hitlerowską Rzeszą. Pobili go straszliwie, gdy zorientowali się że jest Polakiem. Nie wiadomo, jakby się to wszystko skończyło, gdyby nie zainterweniował niemiecki oficer.
Pan Mieczysław nie chowa jednak żalu w sercu do żadnej nacji. Mimo że zarówno on, jak i jego najbliżsi nieraz doświadczyli bestialskiego zachowania ze strony żołdaków okupujących armii, wierzy w potrzebę dialogu i pojednanie między narodami, aby podobne historie nigdy się nie powtórzyły.
W sierpniu 1980 roku, gdy cała Polska solidarnie stanęła do walki z sowieckim okupantem, pan Mieczysław był na emeryturze. Miał 76 lat. Mógłby, jak wielu innych, młodszych, stać z boku, obserwować i komentować bieg wydarzeń. Ale stary wiarus stanął ponownie do walki i to w pierwszym szeregu. Był założycielem Koła Solidarności Esperantystów w Jarosławiu, a esperantyści wiele mogli zdziałać dzięki swoim wieloletnim międzynarodowym kontaktom. Pan Mieczysław działał zatem intensywnie i skutecznie. W 1989 roku, gdy opuszczał Polskę, ojczyzna jego była wolnym krajem. Mógł już złożyć broń.
Dziś, pytany, co jest w życiu najważniejsze, odpowiada krótko: Być uczciwym wobec siebie i innych i kochać swoich bliźnich, szczególnie bliskich.
Tylko tyle i aż tyle.