Wojna polsko-polska na chicagowskim podwórku.
11 listopada 2010 roku mógłby być tak pięknym i mile wspominanym przez wszystkich Chicagowian znad Wisły dniem, gdyby tylko udało nam się wymazać z pamięci wstyd i smutne poczucie, że Polak jednak musi być drugiemu Polakowi wilkiem.
Pozornie mogłoby się wydawać, że pamięć o tragicznie zmarłym polskim Prezydencie może tylko jednoczyć. Że pragnienie upamiętnienia imienia Lecha Kaczyńskiego na skrawku naszej chicagowskiej ziemi – “tej ziemi” – na tle Narodowego Święta Niepodległości, Katynia i Smoleńska, może być tylko powodem do dumy i radości. A jednak niektórym udało się to, co wydawało się niemożliwe – udało się mianowicie zamienić to nasze polonijne podwórko w bagienko, a właściwie w bagno zawiści, zazdrości, kłamstw, opluwania, i chyba wszystkich innych możliwych grzechów, z pychą na czele.
Wszystko zaczęło się od porywu serc dwóch młodych obywateli miasta Chicago, Daniela Pogorzelskiego i Sławomira Budzika. W ich idealistycznych i prostolinijnych głowach zrodził się pomysł, aby nad jedną z ulic w naszym mieście zawisła tablica z napisem „Lech Kaczyński”. Zamarzyło im się, żeby przyciągnąć wzrok każdego Chicagowianina, żeby poruszyć wszystkie nasze serca, żeby ten symbol krzyczał i wskazywał dobrą drogę, a także – by czasem ktoś uronił nad nim łzę.
Większość z nas zapewne nie zdaje sobie sprawy, jak gigantyczną pracę trzeba wykonać, żeby spełnić takie marzenie. Daniel i Sławek, jak biblijny Dawid, stanęli do walki z Goliatem biurokracji, układów, polityki, zamkniętych drzwi, które trzeba jakoś otworzyć. Ale udało się. Z tym, że przychylność amerykańskich polityków, rzecz jasna, nie była wcale bezinteresowna. Wszyscy jesteśmy wdzięczni szanownym Aldermanom, że przychylili się do naszych próśb i przeforsowali ustawę, dzięki której mamy teraz Honorową Aleję Lecha Kaczyńskiego. Pojawiły się jednak głosy: „Ale dlaczego przy Belmont i Central? Są przecież godniejsze miejsca!” Owszem, są. Z tym, że wspomniani Aldermani właśnie tutaj mają swoich wyborców i właśnie w tym okręgu niejako „musiała” zawisnąć tablica z imieniem polskiego Prezydenta. Bogu dziękujmy, że w ogóle doszło de realizacji tego pomysłu. Trzeba bowiem od czegoś zacząć. Przecież pomnik Tadeusza Kościuszki również nie stał pierwotnie w tak dostojnym miejscu, jak teraz.
Pierwszy Goliat został pokonany. Niestety, pojawił się drugi, może nawet jeszcze gorszy. Na Daniela i Sławka, wyczerpanych przygotowaniami do wzniosłej uroczystości nadania chicagowskiej ulicy imienia Lecha Kaczyńskiego, po nieprzespanych nocach, tysiącach telefonów, setkach przebytych mil, na ich spuchnięte oczy i wrażliwe serca, zaczęły spadać kamienie, włócznie zazdrości, płomienie pychy, strzały wściekłości… I kto by pomyślał, że ta cała amunicja nienawiści kryła się za tak pozornie ciepłym i delikatnym głosem szanownej pani redaktor Łucji Śliwy? Mikrofon pani Lusi podzielił Polaków. Niestety, część z nas uwierzyła tym wszystkim pomówieniom, kłamstwom i oszczerstwom.
Opluci i sponiewierani przez panią Śliwę, Daniel i Sławek byli u granic wytrzymałości nerwowej. O tych wszystkich ekscesach i burzy wśród Polaków – wśród nas! – dowiedzieli się Aldermani i niewiele brakowało, by wszystko trafił szlag, a ulica imienia Lecha Kaczyńskiego nigdy w Chicago nie powstała. Na szczęście okazało się, że jest też wielu Polaków, którzy znają prawdę, mają oczy szeroko otwarte i nie ulegają obłudzie. Oni właśnie dodali otuchy, wsparli, pomogli i… udało się. To był piękny dzień – czwartkowe popołudnie 11 listopada. Tłum ludzi, goście z Polski, dziennikarze. Nawet pogoda uśmiechnęła się do nas. A zaszczycił nas swoją obecnością nie byle kto. Wszyscy zgromadzeni na placu przy ulicy Central mieli zaszczyt spotkać się i usłyszeć wiele ciepłych, ale i patriotycznych słów od pani poseł Beaty Kempy, Marszałka Senatu Zbigniewa Romaszewskiego oraz od Jana Marii Tomaszewskiego – kuzyna Jarosława oraz ś.p. Lecha Kaczyńskich. Wszyscy czuliśmy się dumni, niektórzy nawet uronili łzę, choć pewnie byli i tacy, którzy, podjudzeni przez panią Łucję, dzierżyli w dłoniach kamienie. Nikt jednak nie śmiał rzucić. Wbrew destrukcyjnym działaniom pani Śliwy, Polacy zgromadzeni u zbiegu ulic Central i Belmont zjednoczyli się, poczuli jednym narodem. Uczciliśmy więc godnie zarówno nasze Polskie Święto Niepodległości, jak i amerykański Dzień Weterana. I choć było nam cholernie wstyd zarówno wobec amerykańskich, jak i polskich polityków, że przybyliśmy na tę uroczystość utytłani w naszym swojskim bagnie, to jednak na szczęście smród ten zdołał już trochę ulecieć i nam samym udało się choć przez chwilę uwierzyć, że jesteśmy jednym, i silnym narodem.
Miałem sen, w którym Polak nie oszukiwał Polaka, w którym pracodawca szanował swoich pracowników i godnie ich wynagradzał, a wszyscy inni patrzyli na nas z zazdrością i widzieli w nas Chrześcijan. Poznali nas po owocach…