Wszystkiego Najlepszego!
Miesiąc, w którym obchodzimy święto Bożego Narodzenia, stanowi wyjątkową okazję, żeby „wolnoamerykanka” odnosiła się również do naszych rodaków zaludniających Amerykę, ale wciąż celebrujących tu zwyczaje przywiezione z Polski.
Jedyne w czym znaczna część naszych krajanek przyjęła amerykańskie zwyczaje, to całomiesięczne przedświąteczne szaleństwo polegające na wymiataniu sklepów ze wszystkiego, co zostało chytrze przecenione lub namolnie przystrojone świątecznymi ozdóbkami.
Natomiast już niemal cała dorosła polonijna populacja na dwa tygodnie przed świętami nieco spokojniejszym krokiem krąży po sklepach z kosmetykami, zabawkami i wyrobami jubilerskimi w celu zakupu prezentów dla bliskich i najbliższych. Na szczęście ekonomiczne realia wymogły na nas stosowanie rozsądnych zasad kupowania prezentów: dzieciom – to, czego oczekują, mężczyznom – to, czego potrzebują, a kobietom – to, co im się może podobać. Dodatkowo, ale już wymuszonym spacerkiem, wchodzimy do sklepów muzycznych i księgarń, żeby wykazać obycie z kulturą i do podstawowych prezentów dołożyć coś do słuchania lub czytania.
Mocne przyśpieszenie kroku, a właściwie nawet bieg, następuje w ostatnim przedświątecznym tygodniu w kierunku sklepów spożywczych, szczególnie tych, w których znajdują się stoiska z napojami wyskokowymi. I tu już trafiamy prawie wyłącznie do ojczyźnianych „deli”, bo nie ma to, jak polskie jedzonko i wypitka. Dostajemy tu lekkiego zeza na widok niezliczonych swojsko-babunich wędlin i wyrobów garmażeryjnych. I nie ma siły, żeby natychmiast ze smakowych gruczołów nie ciekła nam ślinka, a z nadszarpniętych kieszeni wyciekał nowy strumień dolarów. Wychodzimy z tych sklepów obciążeni spożywczym bagażem, który często nie mieści się w samochodowych bagażnikach.
Dobre samopoczucie związane z tymi zakupami może nam potem ostudzić tylko bank, przesyłając wyciąg z rozliczenia dość poważnie nadszarpniętych kont. I nie ma raczej nadziei, że będą to przypadki nieliczne. A to z tego powodu, że niby to rodacy dostosowują się do przesłania głoszonego przez Radio M. i Telewizję „Trwam”, iż nie należy gonić za rozkoszami cielesnymi, ale dobrami duchowymi, którymi są: miłość bliźniego, wiara i modlitwa. Niestety – fakt, że żyjemy w XXI wieku i nie w Polsce, ale w Ameryce, nie wyrugował z nas uznawania tradycji określonej powiedzeniem: „Zastaw się, a postaw się!” A do tego nie ma co zaprzeczać, że podczas przedświątecznych zakupów wyzwalają się w nas emocje osłabiające najsilniejszą wolę i najbardziej zdrowy rozsądek.
Dodajmy, że tego grudnia sprawa gastronomicznego zaopatrzenia jest wyjątkowej wagi – także w sensie ilości – bowiem Wigilia przypada w czwartek, dzień przyjścia na świat Dzieciątka Jezus w piątek, a potem jest jeszcze wolna sobota i niedziela.
No i wreszcie zasiadamy do zastawionych stołów!
Oczywiście Wigilia jest w polskich domach tradycyjnie odtłuszczona na rzecz delikatnego mięska wcześniej pływającego w wodzie, z karpiem na czele, ale także wszelkiego rodzaju produktów mączno-jarzynowych... A że rybki – choć już zastygłe w galarecie, czy nawet wysmażone na patelni – lubią pływać, a pierogi z grzybkami i kapustą są dość ciężko strawne, więc musi być coś i na popitkę, poza śliwkowym kompotem. W tym wyjątkowym przypadku zwyczajowo ograniczamy się do wina...
Ale już następnego dnia...
I tu – niejako przy okazji – chciałbym przedstawić różnicę między przyjęciami polskimi i amerykańskimi, którą w swoisty sposób opisał mi znajomy dziennikarz polonijny o zacięciu satyryka, oblatany po różnych domowych uroczystościach.
„Polskie przyjęcie różni się od amerykańskiego, jak polski mocny żubr od amerykańskiej chudej kozy. Polacy siedzą gremialnie przy stole uginającym się od różnorakiej wyżerki i porcelanowo-kryształowej zastawy. Uczestnicy biesiady podają sobie usłużnie półmiski ze śledzikami, galaretkami, sałatkami, mięsiwem i innymi dobrami kulinarnymi, które przez parę dni pichciła obrotna gospodyni. Wszystkie te delicje wcina się z porcelanowych talerzy, za pomocą platerowych sztućców, a nierzadko i posrebrzanych. Jeśli chodzi o napitki, to czyste wysokoprocentowe napoje pije się z kryształowych kieliszków zespołowo, czyli na hasła okolicznościowe albo pod liczne toasty... U Amerykanów nie siedzi się przy stole, ale sterczy po różnych kątach parami lub po kilka osób, coraz to przeciskając się do stołobufetu, żeby załapać na papierowy talerzyk jakiegoś mini-sandwicza lub surowe warzywo, dostarczone przez gońca prosto z baru szybkiej obsługi. Konsumuje się to przy pomocy własnych palców albo plastikowych widelczyków. Alkohol też się pije, ale rozbełtany sokami z koncentratów, z domieszką wody w postaci krystalicznej, czyli lodu. Chla to każdy z osobna, bez towarzyskiej wspólnoty, z kubków ze sztucznego tworzywa, napełniając pęcherze płynami, a nie głowy szlachetnym alkoholem. Na polskim przyjęciu ktoś słabszawy poleci czasem na stronę puścić pawia, czyli mówiąc prozaicznie: zwymiotuje, bo się przeżarł, co świadczy o bogactwie przyjęcia. U Amerykanów to niemożliwe, bo nie ma po czym. Natomiast co chwilę wszyscy obowiązkowo latają do ubikacji sikać z nadmiaru alkoholowego rozcieńczalnika... I tyle byłoby o konsumpcji...
A warto też powiedzieć o strojach... Na przyjęcie do rodaków goście przychodzą odstawieni w najlepsze ciuchy, jakie mają w szafach i każdy z osobna jest przedstawiony całemu gronu libacyjnemu, przy czym panowie całują rączki paniom. Do Amerykanów goście walą różnie odziani: robociarze – jak artyści na scenie, artyści – jakby ich kto pognał prosto z fabryki, a wszyscy inni – jak kto chce. Do pokoju bankietowego włażą jak do sklepiku po piwo, bez należnego powitania i pożegnania. Może tu się przypadkowo wpakować łazęga z ulicy, zgarnąć talerz chudego żarcia, nabomblować się drinkami i nikt się nawet nie połapie, że nie był zaproszony. Najważniejsze, żeby się swobodnie zachowywał i możliwie często potrącał innych. Jak się rozpycha, to znaczy, że jest „swój”.
Ja osobiście myślę, że w odniesieniu do przedstawionych tu przyjęciowych zwyczajów obu narodów, powinniśmy pójść na pewien rozsądny kompromis. I tak: nie rezygnować z porcelanowo-kryształowej zastawy, ale ograniczyć ilość dań i ich wartość kaloryczną na rzecz pikantnych kanapek i zwiększonej ilości sałatek ze świeżych warzyw. Nie ograniczać też drinków w przeliczeniu na litraż, ale stonować ich moc tonikiem i oziębić lodem. W zamian za to odniesiemy korzyść nie tylko w rachunkach finansowych, ale i tych, które wystawią nam po świętach nasze organy oraz nadwyżka cholesterolu w żyłach i moc kaca w głowach.
Podkreślam jednak, że ów kompromis powinien dotyczyć tylko zwyczajów przyjęciowych, bo na co dzień, w żadnym wypadku, nie polecam sposobu odżywiania się po amerykańsku. Tu należy z narodową satysfakcją pochwalić się, że to właśnie Amerykanie coraz częściej rozsmakowują się w polskich produktach spożywczych i coraz tłumniej mieszają się z naszymi rodakami w polskich delikatesach. I niech im nasze produkty wyjdą na zdrowie!
Nawiązując jeszcze do sprawy przedświątecznych zakupów… Doświadczeni ekonomiści – ale ci dbający o zasobność naszych portfeli, a nie o wysokość obrotów firm handlowych – podają trzy ważne zasady robienia zakupów: wcześniejsze, dokładne przeanalizowanie co nam jest potrzebne, porównywanie w różnych sklepach cen i jakości towarów, robienie zakupów bez pośpiechu i poddawania się wizualnemu zafascynowaniu towarami. I moja osobista rada: zabierać do sklepów tylko taką kartę kredytową lub bankową, na której jest minimalna kwota do wykorzystania.
Jestem przekonany, że spełniając przedstawione propozycje, tak dotyczące dokonywania zakupów, jak i zastawiania stołów, spędzimy te święta nie mniej radośnie niż zwykle, ale za to po świętach będziemy czuli się dużo sprawniejsi fizycznie i psychicznie, niż drzewiej to bywało.
PS
I w kontekście „wolnoamerykanki” – aktualny temat rozmów przy świątecznym stole:
- Jak myślisz, czy wypada dać szefowi noworoczny prezent?
- Tak. Ale koniecznie przed noworocznym przyznawaniem przez szefa podwyżek pensji.