Kryzys nad Wisłą
Wbrew zapowiedziom polskich władz, wbrew zapewnieniom specjalistów związanych z bankiem centralnym, Polsce nie udało się przejść obok światowego kryzysu gospodarczego obojętnie, a przynajmniej z zaledwie lekkimi obrażeniami.
O ile do końca grudnia sytuacja wydawała się jeszcze znajdować pod jakąś kontrolą, o tyle po pierwszym stycznia można już chyba mówić o karuzeli zwolnień. Lista firm zamierzających niebawem przeprowadzić kadrowe redukcje powiększa się z dnia na dzień. Na tej liście – co najgorsze – znajdują się firmy, o których podstawach finansowych nikt nie powiedziałby złego słowa. Tym bardziej przerażające stają się zapowiedzi o zwolnieniach takich gigantów jak Telekomunikacja Polska S.A. czy bank PKO BP. Na bruk trafi w ciągu najbliższych miesięcy kilkaset tysięcy ludzi ze wszystkich branż. Komisja Europejska przewiduje, że w związku z kryzysem Warszawa nie utrzyma dziury budżetowej poniżej 3 proc. PKB. A to oznacza, że nie spełnimy podstawowego warunku dla przystąpienia do strefy euro. Bez euro jesteśmy zdani na ciągłe huśtawki obcych walut względem złotówki. Takie zachowania waluty nie wpływają korzystanie na wydostanie się z kryzysu.
Nie czarujmy, działajmy!
To sformułowanie winno byś dzisiaj mottem rządzących, którzy jeszcze w grudniu ubiegłego roku zachwycali się kondycją polskiej gospodarki. Tak w opinii premiera, jak i prezydenta Polska miała dzielnie stawić czoło finansowym kłopotom Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Niemiec. Okazuje się jednak, że nie stawiła. Problem bowiem w tym, że nasz polski przemysł, którym zachwycali się politycy, jest w ponad połowie, jak nie więcej, uzależniony od gospodarki światowej. Największe koncerny, zatrudniające tysiące osób są w większości własnością zagranicznych spółek czy holdingów. W momencie, gdy centrale zaczęły odczuwać problemy, ratowały się swoimi oddziałami w innych krajach. Ratunek polegał na redukcji kosztów, a te na cięciach etatów, redukcji kosztów socjalnych, wydatków „luksusowych”, a także na ograniczeniu inwestycji. Brak inwestycji oznacza brak zamówień dla polskich wykonawców, brak pracy wykonawców znów pociąga za sobą zwolnienia, bo polscy pracodawcy myślą prawidłowo, kapitalistycznie – też się ratują tnąc koszty. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Takie są prawa wolnego rynku.
W tej chwili pozostaje działać, by zapobiegać skutkom kryzysu. Samych kłopotów nie da się już uniknąć, ale trzeba myśleć w jaki sposób złagodzić skutki gospodarczego dramatu. W tym zakresie na odkrywcze przedsięwzięcia nie ma co liczyć. Jedynym wyjściem jest interwencja państwa. Trąci epoką socjalistyczną, ale za taką się już opowiedziała i realizuje chociażby Ameryka. Słynny plan Paulsona to nic innego, jak bezpośrednia i ordynarna w swej istocie ingerencja państwa, w dodatku w sektor prywatny. To banki otrzymały gigantyczne wsparcie od rządu, a dzisiaj nie są w stanie poinformować, w jaki sposób skonsumowały przelane na ich konta środki. Ale to już temat na inny artykuł.
Polska, z racji ciągle sporego zadłużenia względem zagranicznych podmiotów państwowych i niepaństwowych, nie jest dzisiaj w stanie dokonać podobnego manewru. Z pustego bowiem i Salomon nie naleje. Pamiętajmy, że ostatnie lata rozwoju i inwestycji publicznych (a trzeba przyznać, że w wielu przypadkach imponujących i pożytecznych) to zasługa naszego przystąpienia do Unii Europejskiej i korzystania z licznych programów pomocowych. Ostatni rok należy do szczególnie korzystnych, bo na lata 2007-2013 przypada Polsce najwięcej w historii pieniędzy z unijnej puli. Drugiego takiego okresu nie należy się spodziewać. Rządzącym, w ramach łagodzenia skutków kryzysu i przeciwstawiania mu się, pozostaje więc podejmować mniej spektakularne działania, w dodatku dotyczące planowania. A więc korekty prognoz dotyczących wzrostu gospodarczego, prognozy zadłużenia, zysków, dochodów z podatków PIT i CIT, itd. Tu więc kłania się umiejętne i zgrabne stworzenie budżetu, z czym przy zaciętej opozycji – bez względu czy byłaby ona z prawej, czy lewej strony – jest dość ciężko. Inna sprawa, to zmieniająca się jak w kalejdoskopie sytuacja w polskiej gospodarce. Wystarczy, bowiem powiedzieć, że np. pod koniec ubiegłego roku, opierano się na obowiązujących wówczas wskaźnikach. Dzisiaj wiele z nich jest już nieaktualnych. Jak wspomnieliśmy, pod koniec grudnia lista przedsiębiorstw oznajmiających możliwość przeprowadzenia zwolnień była niewielka. Po Nowym Roku liczba ta z dnia na dzień rośnie.
Kto zwalnia?
Telekomunikacja Polska S.A., największy w Polsce operator telefonii stacjonarnej, największy dostawca Internetu i operator telefonii komórkowej zapowiedział zwolnienie w całej Polsce ponad 2 tys. pracowników. Z pracą w TP S.A. ma się pożegnać dokładnie 2,3 tys. osób. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę tylko jedną firmę. Z kolei potentat sektora bankowego, PKO BP zapowiedział zwolnienie 1,7 tys. osób. Ponadto zwalniają towarzystwa emerytalne, banki komercyjne, szczególnie te trudniące się udzielaniem szybkich pożyczek i kredytów. Zwalniają ludzi firmy telekomunikacyjne, zwolnienia planowane są w branży motoryzacyjnej, która chyba najbardziej i najwcześniej odczuła kryzys finansowy. Gdy spadło zapotrzebowanie na nowe samochody, spadło również zapotrzebowanie na części do nich. W Polsce, co należy podkreślić, powstały niemal setki zakładów produkujących podzespoły dla znanych na świecie koncernów samochodowych. W powiecie nowosolskim (woj. lubuskie) na bruk trafi kilkaset osób. Branża motoryzacyjna pada. Podobnie w powiecie krośnieńskim na Podkarpaciu. Jeszcze do niedawna jeden z najlepiej rozwijających się regionów w kraju, dzisiaj nie wie, co ze sobą zrobić. Tamtejsza huta szkła zwalnia ludzi, producenci części samochodowych także zwalniają. Trudna sytuacja panuje w mazowieckiem. Liczba planowanych zwolnień w Warszawie i okolicach wzrosła do 56. firm, które łącznie zamierzają się rozstać z ponad 12 tys. pracowników. Dla stolicy to będzie problem. Zachodnia Polska w jakiś sposób, najpewniej czarnorynkowy, poradzi sobie wykorzystując bliskość Niemiec i uwielbienie mieszkańców tego kraju dla taniej siły roboczej. Biorąc pod uwagę przewagę euro nad złotym, pracujący na czarno Polacy, w jakiś sposób dadzą sobie radę u nas kraju. O ile inflacja nie zacznie szaleńczo pędzić w górę.
Problem ma również południe kraju. W krakowskim Wojewódzkim Urzędzie Pracy chęć zwolnienia blisko 1 tys. pracowników zgłosiła Huta im. Tadeusza Sendzimira. Huta jest od pewnego czasu własnością stalowego koncernu europejskiego, Arcelor Mittal. Ten już wprowadził ograniczenia zatrudnienia we wschodnich Niemczech, gdzie posiada jedną z największych hut w całych Niemczech. Arcelor już w ubiegłym roku wprowadzał ograniczenie produkcji i posyłał ludzi na przymusowe urlopy. Dzisiaj ich zwalnia. Zwalnia też jeden z największych polskich producentów kabli – Tele-Fonika. Zakład planuje wyrzucenie z pracy 900 osób. Stracą więc zatrudnienie pracownicy w oddziałach bydgoskim, szczecińskim, krakowskim i myślenickim. W dolnośląskiem zwalniać będzie 91 zakładów, łącznie 3,6 tys. osób. Na Pomorzu z pracą żegnać się będzie – wg ostatnich danych – ok. 1 tys. ludzi. W Stoczni Gdynia, której nie uwzględniono w tym zestawieniu z pracy ma odejść – korzystając z programu dobrowolnych odejść – 5,2 tys. osób. To wszyscy pracownicy stoczni. Dane spływające z wojewódzkich urzędów pracy są niepokojące, wręcz tragiczne. Wynika z nich, że jeszcze w tym roku pracę może stracić blisko 700 tys. osób (!).
- Kryzys najbardziej uderzy w największe miasta: Warszawę, Kraków, Wrocław i Poznań - mówi ekonomista z Business Center Club, Stanisław Gomułka. Jak tłumaczy, tam znajduje się największa koncentracja zakładów pracy. Dostanie się również regionom najuboższym, które do dzisiaj nie zdołały dźwignąć się po okresie transformacji, albo właśnie na nim straciły, gdy upadały państwowe molochy zatrudniające setki tysięcy osób. - Problem dotyczy regionów o najwyższej stopie bezrobocia - dodał Gomułka.
Dzisiaj nie można już mówić, że Polska w swej niezmierzonej doskonałości gospodarczej udowodni innym krajom Unii Europejskiej, że z kryzysem można sobie poradzić. Bo jak dzisiaj powiedzieć zwalnianym pracownikom, że wszystko będzie dobrze, że kryzys jest przejściowy, a Polska sobie z nim radzi. W momencie, gdy tracimy pracę, nie obchodzą nas wskaźniki makroekonomii, ale tylko mikro spojrzenie na własne sprawy. Wyjazd za pracą za granicę nie wchodzi w rachubę, bo tam już się czają, jakby tu Polaków z powrotem między Wisłą a Odrą umieścić. Co robić? - Rząd powinien postawić na prace interwencyjne, zwiększyć zakres robót publicznych realizowanych przez samorządy - głosi propozycję ratunku jeden z liderów Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Wojciech Olejniczak. Owszem, pomysł zasługuje na częściową akceptację, ale z pewnością nie można go traktować, jako leku na całe zło. - Prace interwencyjne nie są złym pomysłem. Realizujemy je w naszym mieście od 8. lat. Problem jednak w tym, że wydajność tych programów jest niewielka. Kiedyś sięgała 8-16 proc. Dzisiaj po zakończeniu okresu zatrudnienia współfinansowanego z budżetu samorządu lub pośredniaka, mało kto znajduje zatrudnienie w firmie, w której terminował - mówi pracownik jednego z powiatowych urzędów pracy, zastrzegający sobie anonimowość. - No przecież nie mogę powiedzieć, że pomysł jest skazany na niepowodzenie. Nie w obliczu kryzysu - dodał.
Wychodzi więc na to, że z kryzysem Polacy będą musieli dać sobie radę sami. Nie będzie łatwo i nie będzie lekko. Ale biorąc na siebie przed 20. laty odpowiedzialność za zmianę ustroju, z socjalistycznego na demokratyczny i kapitalistyczny, winniśmy wiedzieć, że niesie to ze sobą pewne zagrożenia. I niestety, nie zawsze się można na nie przygotować.
Pozostaje tylko żywić nadzieję, że kryzys w jakiś cudowny sposób złagodnieje, nie będzie tak straszny i nie będzie długotrwały. W przeciwnym razie, dla Polski jedynym ratunkiem będą środki z Unii Europejskiej. Ale dla ich wykorzystania zawsze potrzebny jest jeszcze jakiś wkład własny. Gdy go zabraknie i Unia nie pomoże.
Wierzę jednak, a przynajmniej mam nadzieję, że Polacy przejdą ten kryzys bez większych i dotkliwych strat. Nie z takich opresji już wychodziliśmy.