Wielkanocne lustro emigranta
Poranek, właściwie, jak każdy inny. Dzwoni budzik, podrywam się – jak zawsze niedospany i przemęczony, automatycznie człapię w kierunku łazienki, zaczynam powoli otwierać drugie oko, oznaki myślenia coraz wyraźniej rysują się na mojej twarzy, ale czegoś nie rozumiem. Powoli dociera do mnie, że dzisiaj nie idę do pracy. I zaczyna się prawdziwe wyzwanie dla mózgu, który jedną nogą jeszcze błogo tkwi w krainie Morfeusza. Dlaczego zadzwonił budzik? Uchylając drzwi łazienki mam wrażenie, że zbliżam się do odpowiedzi, do prawdy. Elementy układanki zaczynają tworzyć pewną całość: dzisiaj jest niedziela! Mam jednak poczucie, że to coś bardziej wyjątkowego. Sięgam ręką do włącznika. Błysk oślepiający zaspane oczy ożywia mnie i już wiem! Dzisiaj jest Wielkanoc! Rezurekcja.
Moment prawdy. Przecież ten blask Zmartwychwstania otwiera zaspane oczy każdego człowieka. Ale to dopiero początek mojego przebudzenia. Podchodzę do lustra, podnoszę oczy i stoję osłupiały. Patrzę na tego faceta naprzeciwko i mam wrażenie, że skądś go znam. Tak, wiem przecież, że to ja. Nie zbzikowałem. Tylko coś do mnie dotarło. Nie ma w łazience nikogo innego poza mną. Nie muszę udawać, grać, zakładać masek, być kimś innym, czyli zwyczajnie oszukiwać. Patrzę sobie prosto w oczy i szukam w nich blasku Zmartwychwstania. Kim ja jestem? Jaki jestem naprawdę? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie, zwłaszcza w Wielkanocny Poranek, inaczej, niż przez pryzmat Jezusa Chrystusa... Zbawiciela...Zwycięzcy… Tak samo, jak nie da się oddzielić tego Wielkiego Poranka od wszystkich innych poranków życia. Nie da się go oddzielić od moich wyborów, od śladów, które pozostawiam, od serc, które mogę ranić bądź uskrzydlać. Pytanie o prawdę dotyka również mojej emigracji, mojego bycia właśnie tutaj, mojej walki o przetrwanie, o życie, o godność, o wolność, o Miłość…
Emigracja jest trochę jak lustro, jak łazienka, w której jestem sam ze sobą i nikt na mnie nie patrzy, nikt mnie nie ocenia, nie krytykuje, przed nikim nie muszę się tłumaczyć. „Nikt” to może za dużo powiedziane, ale w Polsce spotykaliśmy się z większą presją społeczeństwa, sąsiadów, własnej rodziny. Tam więcej się robiło „na pokaz”, bo tak wypada, żeby nie plotkowali, bo ojciec i matka kazali… Na amerykańskiej ziemi czujemy się jakby wolniejsi, swobodniejsi ale też i bardziej samodzielni. A za tym wszystkim idą nasze wybory i decyzje, nasze „ja”. Jesteśmy chyba prawdziwsi. Niestety, często błędnie przez nas rozumiana wolność nie ma wiele wspólnego z Wolnością, która spływała na nas we Krwi z przebitego Boku, która dała się ukrzyżować i która po trzech dniach zmartwychwstała, krusząc kajdany śmierci.
To, że możemy robić co chcemy, bo sąsiada z prawej i z lewej nic nie obchodzi poza własnym trawnikiem, daje nam tylko złudne poczucie swobody i wolności. Samotność, nostalgia, rozdarcie, tęsknota nie są chyba obce żadnemu emigrantowi. Szkoła życia „American Dream” hartuje nie tylko nasze mięśnie, ale i charaktery. Każdy emigrant ma swoje Monte Cassino zroszone potem i łzami, każdy dostał wcale niełatwy dar samodzielności, każdy dzierży w swoich dłoniach własne życie. I w końcu, każdy z nas otrzymał jeden z najbardziej zdumiewających darów – wolność, w której decydujemy o wyborze pomiędzy dobrem a złem, w której odrzucamy bądź przyjmujemy miłość od Boga, w której zamykamy bądź otwieramy drzwi wielkanocnemu Gościowi, w której umieramy bądź zmartwychwstajemy. Jest tak za każdym razem, gdy upadamy i gdy powstajemy.
Stoję wiec przed lustrem zadumany i słucham. Jak to? Przecież nikogo obok mnie nie ma. Owszem, jest… Ten, który właśnie odsunął kamień i przyszedł wprost do mnie. Ukochać mnie. Mów, Boże. Chcę dziś siedzieć u twych stóp i słuchać. Kto mi powie prawdę o mnie samym, pokaże drogę, doda sił, wiary i nadziei, kto lepiej nauczy mnie kochać, jeśli nie Ty?
Już czas wybiec na Rezurekcję, gdzie wszystko wydaje się prawie jak w Polsce. Te same pieśni pochwalne, tak samo biją dzwony i procesja ta sama. Mimo to jest trochę inaczej, nawet blask w naszych oczach jakiś inny. Niby każdy człowiek, każdy Polak tam, pod Giewontem czy nad Bałtykiem, dźwiga swój bagaż, jednak plecak emigranta jest jakby cięższy. Ktoś tęskni za ukochanym tam daleko, czyjeś łzy płyną samotnie schowane, ktoś inny szuka odpowiedzi: wracać czy zostać, a jeszcze ktoś martwi się, jak sprzedać dom. Te wszystkie nasze emigranckie doświadczenia mają w sobie jakieś piękno, czynią nas wyjątkowymi, bogatszymi. I może wbrew naszym odczuciom, są dla nas prawdziwą szansą, łaską? To ogromny potencjał do przemiany, do wzrostu, dojrzewania. Właściwie jesteśmy szczęściarzami, bo przecież im serce emigranta bardziej doświadczone, tym piękniejsze.
Z Bogiem niekoniecznie trzeba się spotykać w łazience. Swoje lustro mam przecież zawsze przy sobie. A właściwie, to Ono jest zawsze przy mnie. W Nim się rozpływam i unoszę ponad górami.
Alleluja!