Marzyciel
Roman Lipski jest malarzem. Pochodzi z Nowego Dworu Gdańskiego. W 1989 roku wyemigrował do Berlina. Jego pełne poetyckiej melancholii obrazy wystawiane były w najsłynniejszych galeriach sztuki współczesnej m.in. w Hiszpanii, USA, Turcji i Japonii.
Jest laureatem Nagrody Związku Polskich Artystów Plastyków. Berliński znawca i kolekcjoner sztuki współczesnej Erich Marx, właściciel słynnych obrazów, które możemy podziwiać w Hamburger Bahnhof, posiada prace Romana Lipskiego w swoich zbiorach.
Graża Grużewska: Jak to się stało, że zacząłeś malować?
Roman Lipski: Nie myślałem o malarstwie, jako o sposobie na życie. Mój brat miał sporą bibliotekę i tam znalazłem książki. Takie małe wydania, ale świetne, na kredowym papierze: kubizm, impresjonizm. Malutkie książeczki, ale kolorowe i to było wyjątkowe w tamtych czasach. W księgarniach nie było w ogóle książek o malarstwie - mówię o małych miastach, nie o Gdańsku, Krakowie i innych. Jeżeli już były, to albo bez reprodukcji, albo czarno - białe. Paranoja! Później zacząłem czytać i to był taki pierwszy moment, kiedy pomyślałem sobie: świetna rzecz. To mnie bardzo interesuje.
G.G.: Ale jeszcze nie wziąłeś pędzla do ręki?
R.L.: Nie. Ale to stało się dla mnie jakimś celem. Myślałem o akademii, ale obawiałem się. Dostać się do akademii było dla mnie czymś nieosiągalnym. Wyobrażałem sobie, że potrzebna do tego jest niesamowita wiedza, a ja miałem siedemnaście lat i skończyłem zawodówkę jako kierowca - mechanik pojazdów samochodowych. Uznałem, że to za mało. Trzeba jeszcze coś zrobić. Pojechałem do Gdańska, by tam uczyć się w Pedagogicznym Studium Technicznym. Zdałem maturę i miałem zawód. Widziałem ludzi, którzy z pasją naprawiali samochody. Ale to nie było moje. Nie czułem się dobrze przy tych maszynach. Jednak tam bardzo dużo wykonywaliśmy rysunków technicznych. Uwielbiałem to. Później z taką nonszalancją podchodziłem do tego, że rysowałem od ręki. Mój ojciec też trochę malował, więc jakiś potencjał był. Jednak malowanie, trzymanie pędzla w ręku przy sztaludze, było wciąż nieosiągalne. Marzyłem o tym, ale nie wierzyłem, że uda mi się malować prawdziwe obrazy.
G.G.: Jak zrodził się pomysł emigracji?
R.L.: To nie miało związku z malarstwem. Chciałem wyjechać. Źle się czułem w małomiasteczkowym środowisku. Nie cierpię małych miast. Mieszkać tam było dla mnie koszmarem. Miałem problemy z ojcem. Chciałem uciec od rodziny, domu, usamodzielnić się. Chodziłem jeszcze do szkoły, więc wydawało mi się jedyną szansą jest wyjazd na Zachód, a ponieważ były wakacje, spontanicznie się zdecydowałem. Jakimś cudem w wieku przedpoborowym dostałem paszport. Tydzień później byłem w Berlinie. Wyjechałem bez planu. Miałem w plecaku tylko buty i spodnie na zapas. Moja mama pożyczyła od znajomych 30 marek i to była cała moja fortuna. Do Berlina przyjechałem autostopem. Na granicy czekało w kolejce dużo aut, więc chodziłem od jednego do drugiego i pytałem, czy ktoś mnie zabierze. To śmieszne - człowiek, który mnie zabrał, na dachu małego Fiata wiózł wielki obraz.
Na początku nie miałem pojęcia, co chcę robić w Berlinie. Pierwszym moim celem było, żeby być tu legalnie. Zaczął się kołowrót urzędów, obiegówka, kolejki. Nie znałem języka. Koszmar. Zbierałem coraz więcej pieczątek, więc szansa na pozostanie rosła. Potem dostałem miejsce w Heimie. To były fajne lata.
Na początku trochę się bałem, ale później okazało się, że to był też ciekawy okres w moim życiu. Mieszkałem z sześcioma facetami w jednym pokoju. Na szczęście trafiłem na porządnych ludzi, ojców rodzin, którzy starali się zarobić parę groszy, pracowali. Jeden sprzedawał książki na dworcu. Dziś ma księgarnię. Poczułem się jak w domu. Ponieważ byłem najmłodszy, opiekowali się mną. Później musiałem się przenieść do innego Heimu, bo tamten zlikwidowali. Tam były warunki luksusowe - pokoje dwuosobowe z łazienką. Wiele rzeczy robiłem, kierując się intuicją, a nie zdrowym rozsądkiem.
G.G.: Ostatecznie intuicja dobrze cię kierowała..
R.L.: Ale kosztowało mnie to dużo nerwów. Były sytuacje stresujące, wręcz krytyczne. Wtedy nie cierpiałem Berlina. Kojarzył mi się z urzędami. Ale poznałem ciekawych ludzi. Dzięki temu skończyłem nielegalnie kurs dla akademików. Tam nauczyłem się języka. Potem zastanawiałem się, co z sobą począć. Miałem zaledwie dwadzieścia lat. Przyszło mi do głowy, że jeszcze nie jest za późno, aby zacząć wszystko od nowa i pomyślałem o malarstwie.
G.G: Ale jak ot tak zostać malarzem?
R.L.: Zapisałem się na kurs malarstwa do Volkshochschule na Kreuzbergu. Tam zacząłem rysować i to na tyle umiejętnie, że kobieta, która prowadziła ten kurs, powiedziała mi, że koniecznie muszę uczyć się dalej. Uczyłem się w szkole, która była dosyć ciekawa. Prowadził ją i nadal jeszcze prowadzi Czech Zdenek Kühn. Tam uczyli się akrobaci, aktorzy. Byli też świetni nauczyciele z Polski - między innymi od malarstwa - Andrzej Woron.
Szkoła była prywatna i trzeba było za nią płacić. Pracowałem więc. Restaurowałem stare meble, potem w tym samym Heimie, w którym mieszkałem, pracowałem jako stróż nocny. Remontowałem mieszkania, byłem szoferem, marynarzem, ogrodnikiem...Jeździłem też do drugiego Heimu, gdzie było niebezpiecznie. Ludzie z Libanu, Palestyny, Angoli. Ludzie ci byli mili, ale panował straszny chaos. Dzieci rozebrały wszystko. Trzymało się tylko to, co było z żelaza i betonu. Cała reszta była zniszczona. Ale tak w ogóle to było przyjemnie. Zapraszali mnie do swoich pokoi i każdy opowiadał swoją historię. Tam zaś gdzie mieszkałem, zaczęli przyjeżdżać z byłej Jugosławii. Serbowie z Bośniakami mieszkali na jednym piętrze. Cały czas były straszne bijatyki, a ja jako portier musiałem brać w tym udział. Jako rozjemca wzywałem policję. I próbowałem skoncentrować się na malowaniu. W końcu, po wielu trudach, bo żadna spółdzielnia nie chciała dać mieszkania lokatorowi Heimu, udało mi się znaleźć lokum. Półtora pokoju. Tam zrobiłem pracownię.
G.G.: Co wówczas malowałeś?
R.L.: Malowałem to, co wydawało mi się, że muszę malować. Ulegałem jakimś wpływom. Wprawdzie w szkole można się czegoś nauczyć, ale częściej można zostać sprowadzonym na manowce.
Na początku malowałem tak, jak teraz maluję. Ale był nauczyciel, który wytłumaczył mi dosyć szybko, że tak się nie maluje. Przestałem więc malować te swoje obrazy. Uległem wpływowi tego człowieka i to na wiele lat. Potem nie mogłem się odnaleźć.
Później, gdy spotkałem Maxa Neumanna - a trafiłem do niego jako pomocnik, żeby sprzątać pracownię - wiedziałem, że stoję na rozdrożu. Wiedziałem, że chcę malować, ale nie wiedziałem co. Zapytałem go, co ja mam malować? A on odpowiedział: „Wiesz co stary? Maluj to, na co masz ochotę!“. To było kluczem i bardzo mi pomogło. W tym momencie wylało się ze mnie wszystko, co się nazbierało przez kilka lat. Zacząłem malować bardzo dużo. Nie kopiowałem nigdy Maxa, ale byłem też pod wpływem. Dopiero po kilku latach uwolniłem się. Znalazłem swoją drogę, choć on mi pomógł. Mogę powiedzieć, że był moim mistrzem. Człowiek musi mieć kogoś takiego, aby się móc rozwinąć. Tego mistrza można spotkać naturalnie w szkole, ale jak się natrafi na złego nauczyciela, to można kompletnie stracić wątek. Zagubić się.
Tamta szkoła, dla mnie młodego człowieka z Polski, spełniła ważną funkcję. Dotąd mieszkając w Heimach, obracałem się wśród ludzi z różnych stron świata, z kolosalnymi problemami, którzy też czuli się obco w Berlinie. W szkole zaś poznałem tubylców i ich zwyczaje. I dopiero wtedy nastąpiła asymilacja. Przestałem jeździć do dziewczyny do Polski. Znalazłem dziewczynę na miejscu i dzięki niej poznałem dużo miejscowych zwyczajów i zacząłem bywać wśród berlińczyków. To mi się bardzo podobało. Już świadomie przeżywałem Berlin. Doceniałem to miasto. Stawałem się berlińczykiem.
G.G. Żeby osiągnąć to, co osiągnąłeś w malarstwie, potrzebna była systematyczna, codzienna praca?
R.L.: Pewnie! Trzeba normę dzienną zrobić (śmiech). W szkole pierwszy przychodziłem do pracowni i ostatni z niej wychodziłem. To była moja pasja. Sprawiało mi ogromną przyjemność malować, rysować. Mógłbym nawet zamieszkać w tej szkole (śmiech).To było fantastyczne!
G.G.: Malujesz, kiedy masz natchnienie, czy narzucasz sobie jakieś rygory?
R.L.: Jedno z drugim się przeplata, ale stanowczo polecam dyscyplinę. Im więcej maluję, tym częściej przychodzą momenty olśnienia, wpadam na dobre pomysły.
G.G.: Zdarza się, że w trakcie malowania obraz zaczyna się tworzyć sam, żyć własnym życiem?
R.L.: No pewnie!. To jest powszechnie znane i każdy to przeżywa. Po prostu ma się jakiś tam pomysł. Od czegoś trzeba zacząć, ale to jest tylko i wyłącznie jakaś tam ogólna wizja. Nigdy ten pomysł nie jest gotowym obrazem. Nigdy nie ma się w głowie czegoś takiego, co później będzie na płótnie. To jest niewykonalne. Wydaje mi się, że nie to jest sensem tworzenia, aby trzymać się ściśle jakichś założeń. Osobiście uważam, że na tym polega urok, kto wie, czy nawet nie sens, aby obraz powstawał w trakcie malowania.
G:G.: Czy odczuwasz emocje, gdy malujesz?
R.L.: Tylko czasami. Najczęściej jest tak, że po prostu maluje. To jest praca, wypełnienie obowiązku. Są etapy, gdy towarzyszą malowaniu jakieś emocje, ale są momenty, że to jest tylko i wyłącznie rzemiosło.
G.G.: Czy to znaczy, że są obrazy rzemieślnicze i emocjonalne?
R.L.: Nie! Takiego podziału nie ma. Te elementy zawierają się w jednym obrazie, bo to trwa jakiś czas, zanim powstanie obraz. Nie potrzebuję emocji, żeby namalować element, np. okna domu. To wyłącznie bardzo dokładna praca. Ale przychodzi taki moment, że te okna muszą grać i wtedy dopiero zaczynam pracować emocjami. Jest dużo takich przejść.
G.G.: W swoim malarstwie opierasz się na schematach, czy improwizujesz?
R.L.: Wielu artystów malarzy idzie mniej lub więcej utartym schematem. Ja całe życie improwizowałem. Gdy patrzę na moje życie z dystansu, myślę: niezła jazda, ciekawe rzeczy! Cieszę się, kiedy odnoszę sukces, ale są okresy, kiedy jest bardzo ciężko.
Teraz właśnie wychodzę na prostą, po złym czasie, gdy wszystko się sypało.
Nie mam takich struktur, na których mógłbym się oprzeć. Z drugiej strony miałem dużo szczęścia, bo z moją „ jazdą bez trzymanki” znalazłem się wśród ułożonych malarzy.
G.G.: Jaki wpływ na twoje malarstwo mieli ludzie, których spotykałeś?
Cały czas spotykałem na swej drodze ciekawych ludzi. Ludzi dla mnie przychylnych, którzy pokazali mi inny sposób patrzenia na świat. Było to dla mnie nowe, rozwijało mnie. Wydobywało z zapyziałej prowincji, gdzie wszyscy wędrowali tymi samymi ścieżkami.
Ci ludzie pomagali mi, jak mogli. Dostałem dodatkowe stypendium. Tylko 100 marek na miesiąc, ale dla mnie ogromna suma. Ktoś kupił ode mnie obraz...
Później przez znajomą żony poznałem ludzi, którzy mieli firmę, organizującą wystawy. Wszyscy oni byli malarzami, wykształconymi akademikami. Budowaliśmy wystawy w świetnych miejscach. Chodziliśmy na otwarcia, zawsze tylnymi drzwiami, ale mogliśmy brać udział w tych wydarzeniach. To były nie tylko wernisaże. Na przykład otwarcie wystawy w Guggenheimie jest jak bal noworoczny. Dzięki temu obyłem się, opatrzyłem. Poznałem dużo ciekawych rzeczy, jeśli chodzi o sztukę. Zarówno nowe prądy, jak i historię. Wcześniej nie miałem do tego okazji. To było zupełnie coś innego niż pójście do muzeum i bycie odbiorcą. Mieliśmy wpływ na to, w jaki sposób ta sztuka będzie prezentowana. Kuratorzy tych wszystkich muzeów lubili nas, ponieważ też byliśmy malarzami. Pytali nas nieraz o opinię. Pamiętam wystawę Picassa. Te wszystkie obrazy masz w ręku. Trzymasz je, oglądasz. To jest zupełnie coś innego. Fantastyczne rzeczy! Albo rewers - że jeszcze nikt nie zrobił takiego katalogu, jak wyglądają obrazy od tyłu!
Na drugiej wystawie Picassa, było bardzo dużo obrazów ze zbiorów jego syna Claude, którego byłem asystentem. To było niezwykłe mieć z nim do czynienia. Opowiadał różne historie. Na przykład, gdy jako dzieci rysowali na podłodze ze swoją siostrą Palomą i ojciec ich namalował.
G.G.: Znalazłeś się zatem w oku cyklonu współczesnej sztuki?
R.L.: Jakoś tak od zaplecza (śmiech). A już był taki moment, że miałem dosyć budowania tych wystaw. Chciałem tylko malować, bo czułem, że jak teraz nie zafunkcjonuję na rynku wśród malarzy, jak nie znajdę jakiejś galerii, to minie ten czas. Są limity.
Miałem ponad trzydzieści lat. Pracowałem przecież w galeriach, wiedziałem więc, jak się obchodzą z tymi wszystkimi ludźmi, którzy starają się tam dostać.. Listonosze przynosili pełno pięknie przygotowanych teczek, katalogów, które lądowały w koszu! Albo cię zauważą, gdzieś upolują i wtedy cię poproszą o współpracę, a jak nie, to raczej zapomnij.
Rozmawiałem z Immendorfem na jego wystawie, a on powiedział: „A ty z Polski! Wiesz co! W Polsce są świetni malarze. Ja mam studentów z Polski.“. Opowiedział mi, że gdy miał dużą wystawę w Zachęcie w Warszawie, nagle podszedł do niego młody człowiek, mówiąc, że chce zostać jego studentem. Imenndorf obejrzał przygotowaną przez niego teczkę i zgodził się. Pomyślałem, że to jest chyba droga, którą należy iść. Byłem na otwarciu tej wystawy. Z wielką pompą. Najważniejsi ludzie Berlina. Kanclerz Schröder otwierał wystawę, bo Immendorf namalował jego portret. Zobaczyłem, że po schodach schodzi Erich Marx. Pomyślałem: idę teraz! Podszedłem do niego, przedstawiłem się, że jestem malarzem z Polski. Zacząłem z nim rozmawiać. Powiedział, że organizuje właśnie wystawę malarzy polskich w Berlinie i zapytał, czy wezmę w niej udział. Odpowiedziałem, że przecież nie ma pojęcia, co ja maluje! Powiedział, że chętnie zobaczy.
G.G.: Znalazłeś się we właściwej chwili, na właściwym miejscu i jeszcze do tego się odpowiednio zachowałeś?
R.L.: To było zupełnie spontaniczne działanie. Wręcz absurdalne! Ale rzeczywiście przyjechał do mnie. Przygotowałem kilka obrazów. Miałem wtedy wrażenie, że kiepskie jest to moje malarstwo. Ale wiedziałem, że potrafię lepiej, tylko muszę mieć możliwości, czyli kasę, żeby móc malować. Wszystko inne już miałem.
Przyszedł Marx, oglądnął te obrazy i zapytał: „Ale o co panu chodzi?“. Ja już wiedziałem, czego chcę. Powiedziałem mu, że potrzebuję pieniędzy. Że wiem, że te prace nie są dobre, ale niech mi sfinansuje rok. Pomaga mi, a za rok będzie miał bardzo dobre obrazy. A jak się nie spodobają, to oddam te pieniądze. Wszystkie, co do grosza!
On pomyślał i nie odpowiedział mi ani tak, ani nie, tylko, że on takich rzeczy nie robi, że on jest kolekcjonerem. Jak mu się podoba, to kupuje. Dodał, że miał kiedyś dokładnie taką samą rozmowę z jednym malarzem, że przeżywa właśnie déjà vu. Później, kiedy już zaczęliśmy dogadywać szczegóły, stwierdził, że wprawdzie te obrazy nie są najlepsze, ale jest szansa na jakiś rozwój, więc zainwestuje. I tak się zaczęło! Rok, drugi i nadal jesteśmy w kontakcie.
G.G.: Czyli trzeba ryzykować? Ale do tego ryzyka chyba też jest potrzebna wiara w siebie i w to, co się robi?
R.L.: Nie wiem, czy to wiara, czy desperacja. To jest jakaś potężna siła. W żadnym wypadku rachunek ekonomiczny. W którymś momencie postawiłem wszystko na jedną kartę. Zrezygnowałem z alternatyw. Postanowiłem iść na całość. Powiedziałem sobie: tylko i wyłącznie malarstwo. Kiedy rozmawiałem z Marxem na ten temat, już zapłaciłem potworną cenę. Bo między innymi przez malarstwo posypała się moja rodzina. Wiedziałem, że chcę malować i zrobię wszystko, żeby się utrzymać na powierzchni i żeby się rozwijać. Nie chodzi tu o przeżycie, tylko, żeby się rozwijać. Dla mnie nie jest najważniejsze, że ktoś przyjdzie i kupi obraz. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby te obrazy były coraz lepsze.
G.G.: Pozostało mi jeszcze końcowe pytanie: plany na przyszłość?
R.L.: Malować, wystawiać, sprzedawać, malować, wystawiać... Taka mantra. (śmiech)