Wywiad z Andrzejem Jarmakowskim
Druga część rozmowy Tatiany Kotasińskiej z Andrzejem Jarmakowskim na temat Pierwszego Krajowego Zjazdu „Solidarności”.
Andrzej Jarmakowski – czołowy działacz gdańskiej „Solidarności”, Ruchu Młodej Polski i autor tekstów podziemnego pisma „Bratniak”. Internowany w Strzebielniku wraz z Lechem Kaczyńskim i Henrykiem Jagiełło. Historyk, autor książek, polonijny dziennikarz niepublikujący w prasie narzucającej mu ograniczenia. Na emigracji działacz „Pomostu” i redaktor naczelny nieistniejącego już „Dziennika Chicagowskiego”.
Tatiana Kotasińska: Jak wyglądały kulisy strajków w 1980 roku?
Andrzej Jarmakowski: - Od lipca 1980 roku w kraju utrzymywała się bardzo napięta atmosfera. Przechodziła fala strajków, z największym w Lublinie. W Gdańsku, gdzie opozycja była najsilniejsza, ze stoczni została zwolniona pani Anna Walentynowicz, która pracowała tam jako suwnicowa od wielu lat. W jej obronie chciano zorganizować strajk. Ku zaskoczeniu, oddźwięk był wielki – stocznia zastrajkowała dwie godziny po rozłożeniu ulotek. Kilka tysięcy osób było pod gmachem dyrekcji i wiecowało. Parę godzin później przyjechał Lech Wałęsa, nie motorówką od tyłu, ale przeskoczył przez słynny płot. Chciano wybrać komitet strajkowy, włączając do niego parę osób z wolnych związków zawodowych i szefa, na którego najbardziej nadawał się Wałęsa. Także dlatego, że pracował w stoczni, zanim go zwolniono za udział w strajkach. Tak Lechu został przewodniczącym komitetu i rozpoczęła się jego kariera. My z RMP przyłączyliśmy się do strajku natychmiast, co opisał ostatnio w wywiadzie Arkadiusz Rybicki, poseł PO. Pełniliśmy funkcje doradcze w Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym, zajmowaliśmy się poligrafią i zaopatrzeniem. To była nasza „przygoda ze styropianem”, czyli ze spaniem na nim.
Jakie były początki istnienia „Solidarności”?
- Strajk zakończył się podpisaniem porozumienia, co jest dobrze opisane w literaturze, a najistotniejszą datą jest 1 września, gdy „Solidarność” oficjalnie rozpoczęła działalność. Dostaliśmy na początek duże mieszkanie przy Lędziona we Wrzeszczu, ale w nim niczego nie było. Zaczęli przyjeżdżać ludzie z całego kraju i rejestrowaliśmy najprzeróżniejsze komitety strajkowe z całej Polski (w sumie 56). My z RMP weszliśmy do struktury wykonawczej związku: Maciek Grzywaczewski został kierownikiem biura, Arkadiusz Rybicki kierownikiem Biura Informacji Prasowej BIPS, Grzegorz Grzelak kierownikiem sekretariatu, Ireneusz Guz kierownikiem sekcji branżowych, a ja kierownikiem Działu Zarządów Regionalnych. Miałem za zadanie zająć się organizacją struktury związku. Odbyłem więc podróż przez Polskę z szefem gabinetu Wałęsy, Andrzejem Celińskim i zapoznaliśmy się z regionalnymi komitetami i ich problemami. Następnie przygotowaliśmy projekt uchwały, tworzącej ramy organizacyjne związku.
Pierwszy Zjazd „Solidarności” (Zjazd Regionalny), odbył się 2 lipca 1981 roku w Gdańsku, w Teatrze Muzycznym. Przybyło 513. delegatów i doszło do unieważnienia mandatu pani Anny Walentynowicz. Czy uczestniczył pan w tamtych wydarzeniach?
- Cała maszyna „Solidarności” musiała ruszyć, więc najpierw odbyły się wybory na Zjazd Krajowy, a potem w regionach. Odbyły się 42 regionalne zjazdy „Solidarności”, gdzie wybierano delegatów na Zjazd Krajowy. Proporcja 10 tys. członków na 1. delegata. Już wtedy zajmowałem się planem Zjazdu Krajowego, ale dotarły do mnie głosy na temat konfliktu między Walentynowicz a Wałęsą. A z czasem między Andrzejem Gwiazdą a Wałęsą. Muszę powiedzieć, że w drugim konflikcie stałem po stronie Wałęsy, ale zadbałem, żeby zarówno Walentynowicz, jak i Gwiazda mieli przepustki na zjazd.
Później odsunięto Gwiazdę od kierownictwa i ograniczono jego wpływy…
- Wpływy Gwiazdy malały od pierwszego dnia. Jako urodzony anarchista, trochę trockista nie uznawał całej struktury politycznej. Np. nie jeździł samochodem, tylko tramwajem, umawiał się w pięciu miejscach naraz. Wtedy na spotkania z przywódcami związkowymi przychodziły tłumy, a z nim nie dało się współpracować w rozsądny sposób. Mimo ogromu zalet jakie miał. W kontaktach z rządem miał pewną wadę: znakomicie naciskał na pedał gazu, ale nie potrafił z niego zdjąć nogi. To ciągle powodowało konflikty. Przyczyną jego przegranej z Wałęsą nie była ich wzajemna niechęć, ale różnica poglądów między grupą ekspertów skupionych wokół Wałęsy a Gwiazdą.
Był Pan kierownikiem organizacji Pierwszego Zjazdu Krajowego „Solidarności”. Jak do tego doszło?
- Gdy został pobity Jan Rulewski, „Solidarność” zagroziła strajkiem generalnym i doszło do kryzysu z rządem. Skończyło się na dwóch godzinach strajku ostrzegawczego, który wypadł jak brzytwa, bo na dwie godziny stanął cały kraj, czym związek zademonstrował swoją siłę. Postanowiono zorganizować serię rozmów między rządem a „Solidarnością”, co miało doprowadzić do rozstrzygnięcia wszystkich spornych kwestii między nimi. Pełniłem wówczas funkcję koordynatora tych wszystkich grup, komisji, czyli ustalałem, kto będzie szedł na jakie rozmowy. Wtedy to, w Warszawie, w hotelu Solec, Andrzej Celiński zaproponował mi funkcję kierownika Biura Organizacyjnego Zjazdu, co przyjęła Krajowa Komisja Porozumiewawcza.
Był pan podekscytowany nową funkcją?
- Gdy przyjąłem tę funkcję, nie zdawałem sobie sprawy, co biorę na głowę. Celiński powiedział wtedy do mnie: „Pamiętaj, że nikt ci nie nada żadnych kompetencji. One będą takie, o jakich zdecydujesz sam.” Powiem szczerze, że nadałem sobie szerokie kompetencje. Powołałem dwóch zastępców: Jagiełłę i Podgórskiego, i szybko zdaliśmy sobie sprawę, jak wielkim przedsięwzięciem ma być zjazd. Proszę pamiętać, że to był 1981 rok, kiedy telefonia była na poziomie karbonu i praktycznie niczego nie było. Trzeba było zamontować całą centralę telefoniczną. Spodziewaliśmy się około setki delegacji zagranicznych, 986 delegatów i około 2500 gości. 4500 ludzi musiało gdzieś spać, coś jeść. A wszystko w tamtym czasie było na kartki...
Jak wyglądały same przygotowania?
- Te organizacyjne i merytoryczne trwały kilka miesięcy. Pracowała Komisja Zjazdowa, z najważniejszą osobą – Bronisławem Geremkiem, z którym blisko współpracowałem. Profesor miał przygotować statut i program związku. Pisałem wraz z nim jedną część tego dokumentu, w nocy, u mnie w domu. Przez trzy ostatnie doby przed zjazdem nie spałem w ogóle, aż wreszcie ktoś kazał mi iść się przespać. Na samym zjeździe mogłem odrobinę odsapnąć. Choć i tak ciągle czegoś brakowało, a to mięsa – bo nam obcięli, a to papieru, bo był towarem ściśle reglamentowanym (żeby ktoś nie pisał rzeczy nieprawomyślnych). Oprócz tego dochodziły merytoryczne problemy związane z pracą komisji zjazdowej, bo poza Geremkiem, mało kto na czymkolwiek się znał.
Jak Pan wspomina profesora Bronisława Geremka?
- To była wielka postać i nie wiem jakich słów trzeba by użyć, żeby oddać jego zalety. Dlatego potem, będąc w Stanach, przeżywałem ciężko brutalne ataki na niego po 89 r. Na zjeździe ujawniły się antyinteligenckie nurty. Geremek z Mazowieckim i Wielowieyskim przyjechali na strajk jako wysłannicy Episkopatu Polski. Siłą rzeczy, z racji merytorycznego przygotowania, wiedzy stali się głównymi doradcami „Solidarności” i prowadzili większość rozmów z rządem. Tendencja antyinteligenckiej rewolty wzięła się stąd, że część delegatów opowiadała bzdury o klasie robotniczej. Rzeczywiście w wyborach do krajowej komisji wycięto większość inteligentów. Nie przeszedł m.in. Geremek ani nikt inny z uniwersytecką przeszłością.
Jak zorganizowaliście żywność?
- To bardzo ciekawa sprawa. Goście i dziennikarze mieli formalnie zagwarantowane wyżywienie na stołówce Uniwersytetu Gdańskiego, choć trzeba było się wykłócać np. o mięso. Ponadto zjazd okazał się miejscem, gdzie na małym terenie zafunkcjonował wolny rynek. Dorota Wciorka, która się tym zajmowała, zorganizowała szereg barów w hali, dając je w ajencję prywatnym przedsiębiorcom. Ci zorganizowali sobie, wbrew ówczesnemu prawu, dostawy mięsa. I nagle okazało się, że w hali Oliwii jest wszystko: barszcz z pasztecikami, bigosy, ciastka... W sytuacji, gdy w mieście nie było niczego. Delegaci narzekali, że w barach jest drogo i domagali się obniżenia cen ciastek! (śmiech)
Byliście wielokrotnie straszeni w trakcie zjazdu. Jak to wyglądało?
- Kiedy przychodziłem rano do biura, to natychmiast dostawałem telefon, że za 30 min. mają wejść Ruscy. Następnie mnie informowano, że za chwilę nas wszystkich zamkną. Mój teść uważał, że nas wymordują. Jak pani to powtarzają dzień w dzień, to pani przestaje reagować. Miało to tę wadę, że nie dostrzegliśmy istotnych symptomów przed wprowadzeniem stanu wojennego.
Jak wyglądał dzień szefa organizacji zjazdu?
- Przyjeżdżaliśmy rano do biura i ocenialiśmy postęp prac, podejmowaliśmy decyzje. Było to przedsięwzięcie kosztowne finansowo, a mnie zależało na tym, żeby zjazd nie kosztował więcej niż IX Zjazd PZPR. Ostatniego dnia zjazdu włączyliśmy do pracy lodowisko, żeby na czas zakończyć obrady. Każdy dzień wynajmu hali kosztował niesamowite pieniądze. Kończyliśmy pracę późno w nocy, co wiązało się z całkowitą rezygnacją z życia prywatnego. Co rano spotykałem się z prezydium, które omawiało program na dany dzień. Trzeba sobie zdawać sprawę, że to był pierwszy wolny parlament w Polsce, a wariatów nie brakowało.
Co to znaczy?
- Raz, gdy Andrzej Gwiazda wchodził do hali, służba porządkowa postanowiła sprawdzić, czy jego broda jest prawdziwa i próbowali ją oderwać. Później Kijowski kręcił film i ekipa filmowców została zaaresztowana przez służbę porządkową, która stwierdziła, że aktor krzywo chodził, więc kręcą coś podejrzanego. Inny wariat śledził korespondenta agencji TASS i chodził za nim do toalety. Trzeba go było uspokoić. Była też grupa związkowców, którzy się odgrażali, że jeśli Wałęsa nie zostanie wybrany na przewodniczącego wezmą kije i delegatom przetrzepią plecy...
Zjazd okazał się być bardzo nowoczesnym przedsięwzięciem, nieprawdaż?
- Tak, dostaliśmy sporą pomoc z Zachodu: kopiarki, maszyny do pisania. Zjazd miał swoją gazetę – dziennik „Głos wolny”, wydawany w dwóch językach, polskim i angielskim. Wystąpienia były tłumaczone na cztery języki: angielski, francuski, niemiecki i suahili. Zorganizowaliśmy nowoczesne centrum prasowe, po raz pierwszy w Polsce działało telefoto, czyli możliwość wysyłania zdjęć przez telefon. Było kilkadziesiąt kabin telefonicznych, masa dalekopisów.
Podczas obrad została uchwalona Rezolucja do Narodów Europy Wschodniej, którą specjalnie nie przejął się rząd, ale zwróciła na nią uwagę Rosja.
- Rezolucja wzywała pracujących we wszystkich krajach bloku wschodniego, by poszli tą samą drogą co Polska. Zawierała podziękowania dla Komitetu Obrony Robotników za pomoc, na skutek czego KOR uznał, że jego zadania zostały wykonane i się rozwiązał. Rezolucja wywołała kontrowersje, doszło nawet do incydentu: jeden z delegatów podszedł do prof. Jana Józefa Lipskiego, który był gościem zjazdu i powiedział mu, że Żydzi i intelektualiści nie będą manipulowali związkiem. Gdy Lipski, dla którego zjazd był wielkim wydarzeniem, usłyszał coś takiego, dostał zawału serca i odwieziono go do szpitala. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Agencja TASS zareagowała, a jaki był odzew polskiego rządu?
- Agencja TASS zaatakowała, uznając Rezolucję za przejaw mieszania się w ich sprawy wewnętrzne, ale na naszym rządzie jakoś nie zrobiło to wrażenia.
A jak reagowały na zjazd polskie media?
- Wyrzuciliśmy krajową telewizję z obrad i nasi otrzymywali migawki ze zjazdu za pośrednictwem telewizji zagranicznych! Nie było korespondenta polskiego radia, przybyło zaledwie kilku korespondentów gazet.
Stanisław Cenckiewicz w książce Oczami bezpieki stwierdził, że zjazd był kolejną porażką SB. Czy to prawda?
- To było tak, że bezpieka w trakcie zjazdu codziennie wysyłała meldunki. Ja mam w teczce mnóstwo takich bezpieczniackich śmieci. Zupełnie nie przejmowałem się działaniem SB i generalnie od początku przyjęliśmy taką postawę. I tak wszystko było podsłuchiwane. Jak się chciało powiedzieć coś ważnego, trzeba było pójść tam, gdzie nie ma podsłuchów. Przecież wszystkie obrady były jawne, przygotowania do zjazdu też. Nie mieliśmy nic do ukrycia. Oczywiście byli tajni współpracownicy w moim biurze i wiem kto, ale podkreślam z całą mocą, że osoby te nie wywarły zasadniczego wpływu na bieg wydarzeń. Lech Wałęsa zostałby przewodniczącym „Solidarności” bez względu na to, czy agenci by go popierali, czy nie.
Czyli wiedzieliście, że hala Oliwii jest naszpikowana podsłuchami i kamerami...
- Rząd miał oficjalnych przedstawicieli na zjeździe. Pan Ratajczak z ministerstwa pracy, przychodził do nas do biura, nawet dałem mu darmową wejściówkę na stołówkę dla delegatów. Nie chodziło o to, żeby stworzyć nieprzyjemne stosunki, a z facetem współpracowało się nieźle. Miał prawo dzwonienia do swoich przełożonych, co i tak by robił. Gościem był też wicepremier Ozdowski. Nawet wygłosił przemówienie.
Próby neutralizowania delegatów, część TW dostało mandaty. Tego przecież nie wiedzieliście...
- W biurze tymi agentami były osoby drugorzędne, np. człowiek o pseudonimie Rafał. Tego dowiedziałem się z mojej teczki. Był odpowiedzialny za transport delegacji zagranicznych. Co z tego, że był współpracownikiem, jak nie miał w swoim sektorze dostępu do żadnych informacji, a ze swoich obowiązków wywiązywał się wyśmienicie.
Rząd próbował ograniczyć wydźwięk zjazdu za granicą poprzez niewydawanie wiz delegacjom dziennikarzy. Czy mieliście na to jakiś wpływ?
- Za każdym razem interweniowaliśmy w MSW, wysyłaliśmy mnóstwo pism. W większości przypadków udało się sprawę załatwić, bo władza obawiała się nieprzychylnej reakcji świata. Nie dostali wiz dziennikarze z Arfer CIO i delegacja jugosłowiańska.
Jakim doświadczeniem był zjazd dla gości zagranicznych?
- Z jednej strony, wielkie wydarzenie w jakim uczestniczyli, a z drugiej borykanie się z komunistycznym krajem. Powiedzmy szczerze, komunistyczna Polska była szara, bezbarwna i siermiężna. Delegacje zagraniczne mieszkały w domach akademickich, co się okazało znakomitym pomysłem, bo byli blisko delegatów i mogli uczestniczyć w spotkaniach po dniu pracy. Mieli też masę doświadczeń typu: pociąg nie kursował, jazda tramwajem w tamtejszej Polsce. Jedli na stołówce, żeby nie czuć się lepszymi od innych i stali godzinę w kolejce. Delegaci – dziennikarze związku z Japonii byli przesympatyczni i bardzo mało wymagający. Wystarczył im jeden prysznic na dwa czteroosobowe pokoje. Byli wniebowzięci, że mogą to zobaczyć od kuchni.
Czy pozostało coś z tamtejszych kontaktów w Pana życiu?
- Tak, właśnie Japończyków odwiedziłem dwukrotnie na ich zjazdach w Tokio.
Na czym polegał konflikt pomiędzy radykalnym skrzydłem „Solidarności” a tym bardziej otwartym na współpracę z rządem?
- Ten konflikt istniał od początku, od pierwszego dnia „Solidarności”. Mówimy przecież o czasie nagromadzenia wszelkich krzywd: politycznego chamstwa, niesprawiedliwości. Wielu ludzi domagało się szybkiego realizowania postulatów, a z drugiej strony nie wiedziało jak wygląda normalny świat, bo bardzo mało osób wyjeżdżało na Zachód. Mieli natomiast mgliste pojęcie, że w demokracji o wszystkim decyduje klasa robotnicza. Wyobrażano sobie, że rządzić będą rady zakładowe... W polskich mediach od 1945 przekonywano, że w Polsce rządzą robotnicy i wielu ludzi w to wierzyło. Dziś brzmi to humorystycznie, ale radykałowie chcieli takie postulaty zrealizować szybko. Tak twierdziła większość związkowców. Komunę rozwalić i w trampkach ruszyć na Moskwę.
Zatem jak się udało rozwalić komunę w tej jednej z potyczek?
- Fenomen polegał na tym, że Wałęsa, eksperci i grupa wyrobionych działaczy z większych miast zdawała sobie sprawę, że trzeba czasem ustąpić i nie można się domagać wszystkiego naraz. I tak, o ile na początku władze związku posiadały całkowitą kontrolę nad tym, co się działo, o tyle po zjeździe tę kontrolę zaczęły tracić. A że zasadniczą rolę odgrywały regionalne zarządy, polityka „Solidarności” stała się sumą polityk poszczególnych regionów. Spójnej polityki nie mieliśmy. Była to wypadkowa tego, co wymyślił książę na Mazowszu, a ktoś inny na Górnym Śląsku. Trochę żartowaliśmy, będąc w więzieniu, że dobrze, że Jaruzelski wprowadził stan wojenny, bo gdyby go nie wprowadził, „Solidarność” by się rozsypała. Istniała taka możliwość, biorąc pod uwagę działania bezpieki, plus niecierpliwość i głupotę niektórych członków. Cechy te z kolei były efektem niebywałego kryzysu w kraju, gdzie poza octem i wodą nie było niczego, a stopa życiowa radykalnie spadała. System się po prostu walił i powodem tego nie były strajki, które obwiniał rząd. Przecież w czasach „Solidarności” w Polsce mniej strajkowano, niż w kapitalistycznej Belgii.
W raportach bezpieki Komitet Obrony Robotników przedstawiony jest jako ruch radykalny. Dlaczego?
- To nieporozumienie, wzięte stąd, że rząd bał się wpływu tych instytucji na ZNZZ. W rzeczywistości KOR składał się z umiarkowanych, wykształconych osób, zdających sobie sprawę z konsekwencji swoich działań. Wiedzieli, że rozpoczęcie strajku generalnego oznacza rozpoczęcie rewolucji. Gwiazda był jedną z osób krytykujących nierozpoczęcie strajku generalnego.
Czy na tym właśnie polegał konflikt Gwiazdy z Wałęsą, stąd wzięła się ich rywalizacja?
- Lech Wałęsa miał wtedy ogromne poparcie społeczne i każdy kto rozpoczął z nim konflikt, stał na straconej pozycji. Gwiazda nie zajął nawet drugiego miejsca w wyborach na przewodniczącego związku. Od początku ubolewałem, że ten konflikt nie przebiegał merytorycznie, ale był personalny. To było preludium Polski, jaką widzimy dzisiaj.
A komu Pan w głosowaniu kibicował?
- Wałęsie.
Na czym polegał fenomen Wałęsy?
- A to jest pytanie na nagrodę Nobla!
Ale Nobla dostał Wałęsa...
- Pamiętam jak drugiego dnia strajku przyleciał do mnie Arek Rybicki i mówi: „Patrz! Lecha niosą na rękach…” Pukaliśmy się w głowy, a w tym momencie rodził się mit Wałęsy. Został pierwszym po wojnie autentycznym przywódcą z woli ludu. Był człowiekiem prostym, nie miał wielkiego wykształcenia, natomiast miał to coś. Był człowiekiem zdolnym i bardzo szybko się uczył. Nauczył się, że jeśli chce zachować swoją pozycję, to musi siły wokół siebie utrzymywać w równowadze. Doskonale też przemawiał do tłumu. Był fatalny w spotkaniach kameralnych, ale z tłumem, tym swoim bełkotliwym językiem potrafił grać. To umie mało kto. Był absolutnie niesterowalny, czasem podejmował takie decyzje, że wszyscy spadali z krzeseł, ale potrafił słuchać ekspertów i dawał się przekonać, np. Geremkowi. Z perspektywy czasu był jedyną osobą, która te funkcje mogła pełnić.
Tłum go wyniósł...(?)
- Tłum go wyniósł i był przez cały okres „Solidarności” i stanu wojennego niesiony przez tłum. Moim zdaniem z tej roli wywiązał się całkiem nieźle. Do 1989 roku.
A ponoć zła relacja Wałęsy z Kuroniem?
- No konflikt, to tu za duże słowo. Kuroń nie wszedł do grona najbliższych osób Wałęsy. Lechu nie chciał go widzieć w tym gronie. Kuroń miał trochę przeciwników wśród stoczniowców, ale nie wiem czy to była przyczyna. Rzeczywiście chemii między nimi nie było. Podobnie rzecz się miała z Michnikiem.
Jaka była atmosfera na zjeździe?
- Atmosfera była podniosła, bo był to pierwszy wolny parlament od drugiej wojny światowej. Przyjęto program związku i wybrano władze. Mnie się to raczej nie udzielało, bo patrzyłem z innej perspektywy. Zdawałem sobie sprawę z wad, które temu zaczynają towarzyszyć. Podejrzewałem, że niekoniecznie to musi zmierzać w dobrą stronę... Jak się zjazd skończył, zaczęliśmy tańczyć żydowskie tańce na stole. Do dziś po Internecie kursują te zdjęcia. Ktoś wyciągnął skądś jarmułki. Stąd się wzięły pomysły, nastroje antysemickie. A my się zaczęliśmy wygłupiać, bo zeszła z nas para.
Dziękuję bardzo za rozmowę!
- Dziękuję.