Faceboolityka
Dobry polityk musi zadbać o regularny kontakt ze swoim elektoratem. Niemałym osiągnięciem jest znaleźć się w gronie wirtualnych znajomych tysięcy wyborców. Nie bez przyczyny media społecznościowe są oazą dla spragnionych kariery i rozgłosu.
Nie ma cię na Fejsie? Nie istniejesz.
Najpopularniejszy portal społecznościowy, Facebook, ma już blisko 900 milionów użytkowników. Strona jest tak silnie zakorzeniona w życiu społeczeństw Zachodu, że swoje konta prowadzą na niej niemal wszyscy: poczynając od artystów (np. Lady Gaga), poprzez międzynarodowe koncerny (takie jak Coca-Cola), a kończąc na programach telewizyjnych (typu „The Simpsons”). Co ciekawe, każde z tych kont-gigantów bez trudu zgromadziło miliony fanów. W ślad za tymi spektakularnymi sukcesami podążyli politycy, liczący na możliwość łatwego wykorzystania mody w celu wykucia własnego elektoratu internautów. Zjawisko „owczego pędu” perfekcyjnie wykorzystał Barack Obama, którego profil ma już ponad 26 mln wielbicieli! Jego wszyscy pozostali rywale w walce o fotel prezydencki w 2012 roku zebrali wspólnie dziesiątą część tej liczby. Wszystko to świadczy o niezwykłym talencie charyzmatycznego oratora z Hawajów.
Europa uboga w „lajki”
Stary Kontynent nie może się już pochwalić tak spektakularnymi osiągnięciami, choć to on ma de facto największą liczbę użytkowników na Facebooku. Politycy europejscy dopiero uczą się wykorzystywać media społecznościowe od swych amerykańskich kolegów. I tak przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz ma 3,6 tys. fanów, szef Europejskiej Partii Ludowej Joseph Daul – 9,2 tys. entuzjastów, a wieloletni premier Wielkiej Brytanii Tony Blair – 27 tys. zwolenników. Niewiele lepiej prezentują się profile polityków znad Wisły – Jerzy Buzek może pochwalić się 45 tys. internautów na koncie, a Bronisława Komorowskiego lubi 21 tys. użytkowników portalu. Nawet europejscy „mocarze” Facebooka, tacy jak Angela Merkel (158 tys.) czy François Hollande (183 tys.) nie mogą się równać z amerykańskimi „tytanami” w tej dziedzinie.
Polskie podwórko
Większość rodzimych polityków mentalnie wciąż tkwi w XX wieku i nie zawraca sobie głowy portalami społecznościowymi albo ze względu na popularną niechęć w tym zakresie, albo też z powodu nikłej znajomości obsługi komputera. I choć za tę konsekwentną bezczynność nie spotyka ich żadna forma ostracyzmu, nie mają też z niej żadnych zysków. Ci nieliczni, którzy starają się zintegrować ze społecznością internautów, robią to zazwyczaj jedynie podczas wyborów. Tuż po nich porzucają swoje konta, by straszyły pustką do kolejnej kampanii. Zaledwie garstka polskich polityków dostrzega zjawisko, które przed całym światem obnażył Barack Obama w 2008 roku. Wbrew pozorom nie tylko wygrał wybory, ale przede wszystkim pokazał ogromny potencjał mediów społecznościowych. To te ostatnie, poprzez liczne dyskusje internautów, zaczęły realnie kształtować ludzkie postawy i zachowania. Znacząco przyczyniły się też do faktycznego przeniesienia sfery polityki w świat Internetu.
Mnogość wyboru
Facebook to nie jedyny kontakt ze światem. Zyskujący coraz większą popularność Twitter depcze po piętach liderowi, a kolejne portale mnożą się jak grzyby po deszczu: Flickr (głównie do zamieszczania zdjęć), LinkedIn (do zawierania kontaktów biznesowych) oraz Google+ (które jeszcze nie udowodniło swojej siły) to zaledwie trzy kolejne przykłady. Co więcej, polskie serwisy nie pozostają w cieniu. Warto tu wymienić chociażby Naszą-Klasę.pl, Grono.net, Profeo.pl czy Biznes-Klasę.pl. Ta pierwsza, przemianowana niedawno na NK, w 2007 roku opisywana była na pierwszych stronach wszystkich ważniejszych gazet i czasopism. Błyskawiczny rozwój portalu umożliwił natychmiastowe zdobycie ogromnej liczby zwolenników. Dla przykładu konto „Blogu Dziennikarskiego”, które osobiście założyłem, w ciągu kilku tygodni zdobyło 260 tys. czytelników! Politycy na tym portalu pojawili się o wiele później, osiągając dużo gorsze wyniki. Wyjątkiem był Janusz Piechociński z PSL, który „uzbierał” 10 tys. wyborców. Cała reszta, jak jeden mąż, nieudolnie, po raz kolejny się spóźniła. Widocznie w wirze innych obowiązków śmietanka polityczna zapomniała, że najważniejsze jest, by znaleźć się we właściwym miejscu i czasie.
Wpływają na wszystko
Media społecznościowe w sposób rewolucyjny zmieniły przede wszystkim nasze metody komunikowania się ze sobą i to bez względu na wiek, płeć czy rasę. Stosunki społeczne uległy głębokiej zmianie, wpływając przy tym również na formę relacji polityków z elektoratem i styl prowadzenia kampanii wyborczej. To, co wyróżnia sferę tego typu witryn to zawartość, która jest wspólnie tworzona i komentowana przez samych użytkowników. Poza tym istotna jest ogromna prędkość i spontaniczność wymiany informacji. „Gorące niusy” nie są już zarezerwowane tylko dla wybranych gazet czy telewizji. Twitter jest częstokroć szybszy. I wreszcie to, co najważniejsze – kontakty z politykami nie mają już wymiaru jednokierunkowego lub hierarchicznego. W przeciwieństwie do mediów tradycyjnych, komunikacja na Facebooku czy NK polega na wymianie opinii i dzieleniu się materiałami. Najważniejsza jest tu zachęta do interakcji, bo bez niej portale społecznościowe przestałyby istnieć. Z kolei politycy, aby przetrwać, muszą posłusznie podążyć za wyborcami i na stałe zagościć na wymienionych serwisach internetowych – czy nam się to podoba, czy nie.