Wybory w atmosferze żałoby i wielkiej wody
Bronisław Komorowski został nowym prezydentem Polski. Kandydat PO wygrał, choć w tych wyborach przeciwko niemu sprzysięgły się niebo i ziemia. Już okoliczności wyborów związane z katastrofą smoleńską nadawały wyborom niemal mistyczny sens.
Jarosław Kaczyński miał wypełnić testament tragicznie zmarłego brata. Także powódź jaka dwukrotnie przetoczyła się przez Polskę w czasie kampanii, nie sprzyjała rządzącej PO. Dodatkowo druga tura wyborów przypadała na początek wakacji, co także premiowało Jarosława Kaczyńskiego. Do tych wszystkich nieszczęść dopisać trzeba jeszcze kiepską pracę sztabu Bronisława Komorowskiego.
Jarosław Kaczyński miał kampanię lepiej zorganizowaną. W drugiej telewizyjnej debacie Komorowski wypadł blado. Dobrym pociągnięciem sztabu Jarosława Kaczyńskiego było odejście w kampanii od ostrego języka i wyraźne zwrócenie się w kierunku centrum. Porzucenie języka konfrontacji wytrąciło politykom PO argument, polegający na straszeniu recydywą IV Rzeczpospolitej. Jarosław Kaczyński miał też po swojej stronie zdecydowaną większość szeregowych księży, którzy z ambony uczynili kampanijny teatr. Media opisywały na przykład przypadek księdza Jerzego Gardy, który w kościele w Kraśniku przekonywał w niedzielę wyborczą, że tylko Radio Maryja wie, na kogo głosować i porównał Bronisława Komorowskiego do szatana. O ile Kaczyński zmienił język na bardziej łagodny, to Radio Maryja przedstawiała kampanię w kategoriach walki dobra ze złem.
Mimo tych niezwykle sprzyjających dla Jarosława Kaczyńskiego okoliczności, ostateczny wynik przyniósł porażkę. W 2005 r. na Lecha Kaczyńskiego głosowało w drugiej turze 8 mln 257 tys. wyborców. W 2010 na Jarosława Kaczyńskiego 7 mln 919 tys. osób. Prezes PiS zatem - przy wyższej frekwencji - nie powtórzył nawet wyniku swojego tragicznie zmarłego brata. Wbrew temu, co mówią stronnicy prezesa PiS wynik ten wcale nie jest sukcesem, a dotkliwą porażką i nie zgadzam się z twierdzeniem, że PiS wyszedł z tych wyborów wzmocniony. Wręcz przeciwnie.
Co tak naprawdę wydarzyło się podczas ostatnich tygodni? Jarosław Kaczyński miał dobrze przemyślany scenariusz. Budował w nim wizję państwa żyjącego dzięki wspólnocie pokoleń minionych i obecnych. Mówił o silnym państwie troszczącym się o najsłabszych. W swoich wystąpieniach odwoływał się do tych, którzy w procesie transformacji zostali nieco w tyle. Tworzył wizerunek dobrego tatusia, troszczącego się o te zapóźnione owieczki. Silne, solidarne państwo miało pomóc tym, którzy sami nie potrafią zadbać o swój los. Umiejętnie Kaczyński grał na nastrojach niezadowolonych, wątpiących w kapitalizm i wolny rynek.
Bronisław Komorowski reprezentował zwykłych ludzi zajętych swoimi sprawami, prowadzących własne niewielkie biznesiki lub tych jako tako zarabiających. Na pewno bliski był wszystkim tym, którzy dobrze czują się w demokracji i wolnym rynku. Polska Komorowskiego, to była Polska obywatelska, Polska tych ludzi, którzy wierzą, iż sami mogą rozwiązać swoje problemy. Wyborcy, którzy wskazali Komorowskiego wcale nie musieli być zachwyceni ani tym kandydatem, ani PO. Są jednak zadowoleni z członkostwa Polski w Unii Europejskiej i nie uwierzyli Kaczyńskiemu, kiedy mówił, że relacje Polski z Niemcami czy Rosją wynikają ze stosunku podległości. Ludzie, którzy głosowali na Komorowskiego, wyrazili swoje zadowolenie z ogólnego bilansu minionego dwudziestolecia. Kaczyński w kampanii wskazywał raczej na braki i nierozwiązane problemy ostatnich dwudziestu lat. Komorowski wskazywał na osiągnięcia. W gruncie rzeczy więc wybory te wygrała Polska zadowolona. Polska zadowolona przegłosowała w tych wyborach Polskę sfrustrowaną. To ważna konstatacja, jeżeli zważymy, że do tej pory w polskich wyborach głosowano zazwyczaj przeciwko czemuś lub przeciwko komuś. W tych wyborach po raz pierwszy głosowano za czymś, za zadowoloną Polską, dumną z osiągnięć minionego dwudziestolecia. Zmiana ta źle wróży PiS-owi przed wyborami parlamentarnymi. Na frustracji trudno będzie teraz budować kampanię.
Wbrew pozorom zwycięskiej Platformie Obywatelskiej wcale teraz nie będzie łatwiej. W trakcie kampanii wyborczej licytowano się na rozmaite obietnice. Ekonomiści już wyliczyli, że realizacja obietnic Komorowskiego kosztować będzie budżet około 30 miliardów złotych. Obietnice Kaczyńskiego były jeszcze kosztowniejsze. Trudno wyobrazić sobie takie wydatki w czasie, kiedy specjaliści ostrzegają przed możliwością nadejścia kolejnego kryzysu ekonomicznego, zaś Europa tnie wydatki i oszczędza na potęgę. Polska na razie dobrze dała sobie radę, ale pamiętać należy, że deficyt budżetowy na koniec czerwca wyniósł 37 miliardów złotych. Polskie finanse publiczne ciągle oscylują wokół dopuszczalnej przez Konstytucję granicy 60% PKB. Jeśli Polska miałaby pecha, granicę tę łatwo można przekroczyć, co może spowodować utratę zaufania inwestorów i radykalny spadek kursu narodowej waluty.
Rząd ma do przeprowadzenia wiele koniecznych reform, jak na przykład konsolidacja finansów publicznych, czy zapowiadana reforma systemu opieki medycznej. Nie będzie można teraz zasłaniać się wetem prezydenta. Trzeba będzie także powiedzieć, jak rząd zamierza doprowadzić do zmniejszenia deficytu. Dobrą propozycją jest tutaj pomysł ministra Rostowskiego, który domaga się, aby wydatki państwa rosły wolniej od wzrostu PKB. Z czasem doprowadzi to do zmniejszenia deficytu. Z pewnością premier zdając sobie sprawę, że za nieco ponad rok wybory parlamentarne, nie zechce ostro szarżować. Jednak zaniechać koniecznych reform także nie będzie można.
Nowy prezydent będzie musiał w myśl hasła: „Zgoda buduje” pomóc w budowaniu porozumienia wokół koniecznych reform. To może być jego główne zadanie.