Żegnaj Kasiu
28 lipca w warszawskim hospicjum zmarła królowa polskiej sceny big-beatu - Katarzyna Sobczyk
Kiedy 21 lutego 1945 roku na południu Polski urodziła się mała Kazimiera Sawicka, nikt nie przypuszczał, że będzie ona jedną z wielkich gwiazd polskiej estrady.
Muzyczna przygoda piosenkarki rozpoczęła się w 1963 roku, kiedy jako piętnastoletnia dziewczynka została laureatką Młodych Talentów w Szczecinie oraz solistką zespołu Czerwono-Czarni. W 1964 roku na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu już wszyscy Polacy śpiewali z młodą laureatką pierwszej nagrody piosenkę „O mnie się nie martw”. W 1966 roku została żoną Henryka Fabiana i popłynęła statkiem „Batory” w rejs, aby stanąć na ziemi Waszyngtona, gdzie udała się w tournee po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
W 1967 roku Kasia zawojowała całą Polskę. Jej utwór „Mały Książę” uznano za piosenkę roku, a ona została okrzyknięta wokalistką roku. To właśnie w tym okresie, jak z rękawa magika, posypały się takie sławne przeboje jak „Trzynastego” czy „Nie bądź taki szybki Bill” - które nucili wszyscy, a szczególnie wielbiciele serialu „Wojna domowa”.
Nasza gwiazda ponownie zawitała do Stanów Zjednoczonych w latach 90-tych. „Pewnego dnia wysiadłam z samolotu na lotnisku O'Hare w Chicago i postanowiłam poskładać tam mój świat” - wspominała w jednym z wywiadów. Los zdecydował, że została w Wietrznym Mieście kolejne 16 lat. Zachwycała swoim głosem bywalców polonijnych klubów w Nowym Jorku, Chicago, Detroit oraz na Florydzie. Podróżując, przeżyła wiele ciekawych i śmiesznych historii. Jedna z nich miała miejsce 15 lat temu na Florydzie. „Po koncercie ustawiła się ogromna kolejka po autografy. Kaśka zobaczyła super faceta. Taki przystojny i stoi do mnie w kolejce - wyszeptała z uśmiechem na twarzy. Dziękuję, że Pan chce mój autograf - powiedziała do mężczyzny. Po czym on jej odpowiada: ja chcę autograf, ale dla babci, bo ja w ogóle Pani nie znam” - wspomina przyjaciel Kasi Marek Kulisiewicz, producent radiowy, solista zespołu „Wawele”. „Przeżyliśmy z Kaśką również wiele bardziej ekstremalnych przygód. Kiedyś na Florydzie po koncercie okazało się, że to początek huraganu Andrew. Wypiliśmy po dwa koniaki i wsiedliśmy do samochodu. Mknęliśmy na lotnisko. Wiał silny wiatr, a niebo było ciemnogranatowe. Wylecieliśmy i przeżyliśmy, a dzisiaj to już tylko wspomnienie” - dodaje pan Kulisiewicz.
Pierwsze lata w USA były bardzo owocne dla naszej bohaterki. Podczas okresu spędzonego za oceanem Kasia nagrała dwie płyty. Pierwsza nosiła tytuł „Ogrzej mi serce”. Współaranżerem tej płyty był perkusista Jarosław Łukomski, który tak wspomina tamten czas: „Myślę, że utwory Kasi były trochę smutne, bo tęskniła za Ojczyzną. Była wewnętrznie rozdarta, bo chciała wrócić do Polski, ale szkoda było jej zostawić Chicago i znajomych. Mimo wielkiego prestiżu, jaki osiągnęła w Polsce, w Stanach prowadziła bardzo skromne życie. Nie była z nikim związana na stałe. Była prawdziwą artystka, bo prawdziwi artyści muszą być sami, bo wtedy lepiej tworzą”.
Drugą płytę nagrała z Andrzejem Gostekiem, muzykiem jazzowym grającym obecnie w trio jazzowym DixxQ z Władkiem Zuterkiem i Jackiem Rokitą. To on sfinalizował praktycznie druga płytę piosenkarki „Niewidzialne”. Oto jego wypowiedź na temat współpracy z Kasią: „Chciałem, aby Kaśka zaczęła śpiewać poważniejsze kawałki, dlatego zaproponowałem jej współpracę. Kasia chciała, abym zaśpiewał tytułową piosenkę sam. Ostatnią zaśpiewaliśmy już razem”. Pan Andrzej bardzo przeżył śmierć piosenkarki. „Dla mnie będzie zawsze wielką gwiazdą” - dodaje.
Późniejsze lata przyniosły wiele zmian w życiu naszej wokalistki. „Dopadło mnie lenistwo” - wspominała w jednym z wywiadów. Gwiazda zaczęła zaglądać do kieliszka. Dużo czasu spędzała w „Cafe Lura” ze swoją przyjaciółką, ówczesną właścicielką Grażyną Grot. Sama powiedziała o sobie w jednym z wywiadów: „Piłam (...), ale zawsze robiłam to na pewnym poziomie. Nigdy nie spadłam na dno”.
W tym czasie sytuacja finansowa wokalistki uległa pogorszeniu i Kasia zaczęła wykonywać typową na emigracji pracę, wcielając się w rolę pokojówki. Pracowała u milionerki pani Ireny, która była pochodzenia żydowsko - polsko - rosyjskiego. Pomimo kłopotów, jakie pojawiły się na drodze naszej bohaterki, znajomi postrzegali ją jako osobę bardzo pogodną i wymagającą.
Dalsze lata życia bardzo mocno doświadczyły naszą gwiazdę. Kasia dowiedziała się, że ma polip w gardle, który uniemożliwiał jej dalsze śpiewanie. Przyjaciele postanowili pomóc piosenkarce. Jednym z nich był Włodzimierz Wander, właściciel Cardinal Club, który był jednym z organizatorów trzech imprez, na których zbierano pieniądze dla Kasi. Zbierano również na bilet lotniczy dla artystki. „To była pogodna, koleżeńska dziewczyna. Kupowaliśmy kilka razy bilet, ale ona nigdy nie poleciała. Sam trzy razy się z nią żegnałem. Pamiętam, jak kiedyś pojechała na lotnisko i sprzedała bilet, a później wróciła do Chicago" - wspomina pan Włodzimierz.
Kiedy nadeszła ta najgorsza wiadomość o chorobie, Kasia przyjęła ją ze spokojem. „Mam raka” - powiedziała z uśmiechem na twarzy do Jarka Łukomskiego. Nie miała ubezpieczenia i rodziny w USA, co było dla niej wielkim utrudnieniem. Trzy lata temu Kasia znalazła się sama. Jej relacje z koleżanką Haliną, u której mieszkała, uległy pogorszeniu i gwiazdeczka wyprowadziła się na „Jackowo". Po jakimś czasie pojawiły się osoby, które postanowiły jej pomóc. Na jej drodze stanął „dobry anioł" w postaci Karoliny Idzikowskiej, która była tłumaczem w klinice medycznej. „Kiedy ją poznałam, była załamana, niewiele mówiła i miała spowolniony tok myślenia. Pomyślałam, że trzeba jej pomóc. Takiego człowieka nie można zostawić. Znosiła dobrze chemię, ja zabierałam ją na obiady do restauracji. Zaczęłam się nią opiekować w 2006 roku i tak aż do 23 czerwca, kiedy to po koncercie w Ambasadorze Kasia wróciła do Polski. Prawie przez półtora roku byłam 24 godziny pod telefonem” - wspomina.
Gwiazda miała swoje wzloty i upadki. Efekty leczenia postępowały bardzo powoli, ale były widoczne. „Pamiętam, jak kiedyś siedziałyśmy i rozmawiałyśmy, a Kasia zaczęła mówić do swojej piersi tak: Przestań mi dokuczać. Słyszysz, co do ciebie mówię. Oswoiła się z myślą, że będzie lepiej” - dodaje pani Karolina.
Kasia od 1966 roku szukała swojego Małego Księcia (ta piosenka towarzyszyła jej przez całe życie). Pojawił się on dopiero pod koniec jej pobytu w Stanach Zjednoczonych, kiedy ciężko chora potrzebowała pomocy. Był nim Marek Kulisiewicz. „Jestem człowiekiem, który osobiście spakował i odwiózł Kasię na samolot do Polski. Dało jej to kolejne 2,5 roku życia. Kasia wstydziła się, że po 16 latach powróci z niczym. Bała się kompromitacji. Wyjechała do Polski, bo tutaj była zwykłą pacjentką. W Polsce mogła liczyć na lepszą opiekę medyczną, ponieważ dla Polaków była wielką artystką” - wspomina pan Marek.
Piosenkarka miała niesamowitą osobowość. Jej drugą pasją było szycie i projektowanie ubrań. „Sama przygotowywała sobie kreacje na koncerty. Lubiła zioła i dobrą herbatę” - wspomina pani Krystyna, przyjaciółka gwiazdy.
Marek Przeradowski - znany showman w Chicago - grywał z nią parokrotnie. Uważa ją za wielką legendę. „Kiedyś spotkałem ją w Restauracji Lutnia. Oparła się o fortepian i zaczęła nucić piosenkę. Zapytałem, co nuci, a ona odpowiedziała, że każda melodia, gdzieś kiedyś powstała, ale tylko ten, który ją odnajdzie, będzie jej twórcą. Kasia odnalazła wiele takich melodii, które pozostaną na zawsze w naszych sercach. Nasz słowik odleciał w przestworza, aby tam cieszyć swoim niesamowitym głosem”.
„Kasieczka musiała odjechać, ale swoje zadanie spełniła z nawiązką” - mówi muzyk, gitarzysta basowy Zbigniew Bernolak. Spotkaliśmy się w latach 60- tych. Później nasze drogi skrzyżowały się w latach 90-tych w Chicago, gdzie spotkałem ją w Restauracji Orbit. Była dobrą koleżanką. Napisałem wiersz na jej cześć, który odczytano na uroczystości pogrzebowej w Warszawie”.
Kasia Sobczyk
Rok sześćdziesiąty piąty - festiwal w Opolu,
wśród wykonawców i starsi i młodzi,
soliści już uznani i kilka zespołów.
Na scenie ruch ogromny ktoś schodzi, ktoś wchodzi.
Pan konferansjer z gracją zapowiada:
„A teraz, proszę państwa, zespół kolorowy,
weterani big - beatu, to Czerwono - Czarni,
zaprezentują nam dzisiaj utwór całkiem nowy.
Na wielkiej scenie zjawia się dziewczyna,
w skromnej sukience, z ciemnymi loczkami,
Ostro, dynamicznie zespół grać zaczyna -
Ona taka maleńka tuż przed muzykami…
Nie wiem, sam nie wiem - nastrój uniesienia,
I ta muzyka piękna, chociaż cicha jeszcze.
I ona - Kasia Sobczyk rozpoczyna śpiewać
I muzyką, i słowem, i leciutkim gestem.
Tekst piękny i na muzyki falach, rytmem kołysany
do dna duszy dociera, z oka łzę wyciska,
Coraz głośniej kapela i ona - solistka.
Teraz to już krzyk prawie, dech w piersi zapiera,
Lecz czy ty wiesz, że byłaś dla mnie tym,
kim nie był nikt!
Ona z duszy dna śpiewa - ona tak to czuje
Głos ogromny, potężny - ten głos to dar nieba.
Publiczność z miejsc powstaje, gdy dźwięk ostatni przebrzmiał!
BRAWO! Huknęło i trwały te brawa - długo nie milknące
Bo w amfiteatrze dobrze wiedział każdy,
Że byliśmy świadkami narodzenia gwiazdy!
Dzisiaj to już historia - lecz wciąż żywa przecież,
bo choć Kasia już nigdy dla nas nie zaśpiewa,
piosenek zostawiła wiele na tym świecie
i obraz swój i głos swój, jak mówi, jak śpiewa.
Dziś jej miejsce tam - w górze, pomiędzy gwiazdami
tymi, co przeminęły, lecz świecą na niebie.
Taką ją kochaliśmy, taką pamiętamy -
Za to, że nam śpiewała, że dała nam siebie.
Wszystkim będzie brakować tej wielkiej gwiazdy o niespotykanym głosie i niesamowitej osobowości. Żegnaj Kasiu!