Prezydent pochowany na naszym Wawelu
Najpierw niedowierzanie, szok. Umysł nie mógł ogarnąć tej tragedii. Łzy i żałoba. Lista nazwisk ludzi, których znaliśmy, mieliśmy takie poczucie, osobiście. Ludzi, którzy nie mieli czasu zakończyć swoich spraw – wyjechali przecież na jeden dzień, nie mieli szansy przygotować się, pożegnać. Nagle skończone życie. I trumny, które przywożono.
Nie zapomnę ich, cierpienia tych, którzy na nie czekali, twarzy Marty Kaczyńskiej. Nie miałam jednak złudzeń, że żałoba nas zjednoczy, w naszym kraju bardzo o to trudno, jeśli jest to możliwe, to tylko na krótko. I tak się stało.
Podzielił nas Wawel. Dla krakowian chyba świętość. Ludzie u nas mówili: Wawel jest dla królów!
Od ponad dwudziestu lat głosuję, nie mam idealnych reprezentantów, ale traktuję to jako swój obywatelski obowiązek, od ponad dwudziestu lat mam sprecyzowane oczekiwania wobec ludzi, których wybieram, dyskutuję, spieram się na tematy polityczne, ale nigdy jeszcze Kraków nie był tak rozpolitykowany – wyjąwszy oczywiście wybory z 1989 roku – i tak bardzo skłócony. Po raz pierwszy poznałam polityczne sympatie pana z kiosku – kupuję u niego gazety od jakichś dwudziestu pięciu lat, po raz pierwszy moje koleżanki z pracy pokłóciły się ostro o swoje polityczne wybory. Huczało wszędzie, w autobusach, na bazarkach. Codziennie pojawiało się coś nowego, wyjaśnienie, teoria, spisek. I jakaś niezgoda na to, że ten nasz Wawel, bo tak na niego patrzymy, został jakoś tak bez nas wybrany na miejsce pochówku pary prezydenckiej. Wszyscy wiemy, że decyduje o tym Kościół, ale jednak mieliśmy takie poczucie, że znowu ktoś zadecydował bez nas, szybko, cicho, bez rozmowy na ten temat. Rano informacja, w południe niemal pewność. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy.
Poszliśmy na pogrzeb, z dzieckiem i flagą, z szacunku dla człowieka, przejęci tragedią. Ulice w Krakowie były niemal puste. Na Floriańskiej, na Jana, na Sławkowskiej można było podejść prawie do samego Rynku, tylko Szewska była pełna. Ludzie stali w kolejce po lody, siedzieli w kawiarniach. Miałam uczucie dziwnego rozdźwięku pomiędzy tym, co działo się na Rynku, a tym, co go otaczało. Porównywano tę uroczystość do pielgrzymek papieskich, do czasu, który krakowianie spędzali z umierającym Janem Pawłem II. Ja takich podobieństw nie widzę. Pielgrzymki to było gigantyczne święto, widoczne wszędzie w mieście, nawet na peryferiach. Umieranie naszego papieża to była modlitwa, pełne kościoły, wspólny ból. Teraz też była żałoba, ale inna. Wierzę, że nas połączyła, ale tylko w tym zwyczajnym ludzkim odruchu żalu, zadumania na śmiercią, współczucia.
Może przeszkadzało nam teraz to, że w Krakowie nie czuło się zgody na Wawel. Ponieważ wybrano bez nas, nie poczuliśmy się jak pełnoprawni uczestnicy tego, wielkiego przecież, wydarzenia. Dla mnie nie miało dużego znaczenia, czy zjawili się wszyscy zaproszeni goście, czy było o jednego prezydenta mniej, czy o jednego więcej, choć szeroko to komentowano. Na marginesie, jestem przekonana, że gdyby, na przykład, prezydent Francji zechciał na pogrzeb dotrzeć, mógłby to zrobić. Ale, tak myślę, warto patrzeć na to z naszej, polskiej perspektywy, bo to nam wydarzyła się ta tragedia. Bo zginął nasz prezydent i jego żona, bo zginął Andrzej Sariusz-Skąpski syn polskiego oficera zamordowanego w Katyniu, Jerzy Szmajdziński, który głosił kompletnie obce mi idee, ale był uroczym, ciepłym człowiekiem, bo nie ma Arkadiusza Rybickiego, współautora postulatów sierpniowych i Andrzeja Przewoźnika, który od 1992 roku był sekretarzem generalnym Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – przez osiemnaście lat być w Polsce szanowanym urzędnikiem, to coś niebywałego! Ta lista ludzi, zasług jest przecież nie do ogarnięcia. Nie do ogarnięcia!
W Krakowie tę tragedię czuło się wszędzie. W Kolegium Novum płonęły znicze, stały przed IPN-em, przed Krzyżem Katyńskim, przed Kościołem Mariackim. Kraków stracił Ewę Bąkowską, Andrzeja Kremera, Janusza Kurtykę, gen. Bronisława Kwiatkowskiego, gen. Włodzimierza Potasińskiego, Andrzeja Sariusza-Skąpskiego, Zbigniewa Wassermana, Wiesława Wodę oraz tych, którzy tu się urodzili, studiowali i mimo że wyjechali, byli z tym miastem związani. Zostały rodziny, dzieci, pamięć, szacunek dla tych ludzi. Ale, jakże przykro to mówić, ta tragedia nas nie odmieni. Ona nas nie pojedna, choć długo jeszcze pozostaniemy w żałobie.